sobota, 27 czerwca 2020

Pielgrzym

W czasach gdy wszelkie społeczne interakcje zabronione są dekretem rządowym może to zapachnieć paradoksem, ale miałem dosyć ludzi. Nie żeby robili coś niewłaściwego. Po prostu byli. Za dużo i za często.

W zarzewiu pandemii otrzymałem w hucie własne biuro, na wypadek by jedno kichnięcie nie wyeliminowało całej kadry myślącej. Przyklasnąłem z radości na ten pomysł, bowiem raz, że klawo mieć własne biuro i wiadomo - mamusia będzie dumna. A dwa, że choć darzę kolegów, z którymi dzieliłem do tej pory obszar roboczy niekłamaną i w pełni zasłużoną sympatią, mają oni tą zasadniczą wadę, że nie potrafią wytrzymać piętnastu minut bez otwierania jadaczki. Ja z natury jestem rozmownym i szalenie przystępnym człowiekiem, ale w pracy chciałbym zrobić swoje i iść do domu, zająć się dalece ciekawszymi rzeczami, miast asystować kolegom w podejmowaniu kluczowych decyzji w kategorii czy tyłek wytrzeć ręką lewą czy prawą. Ot taki niekoleżeński jestem.

Także wielkie nadzieje wiązałem z własnymi czterema ścianami. Szybko przeorganizowałem pomieszczenie, które do tej pory służyło za pokój spotkań. Przesunąłem krzesła pod ścianę, stół pod okno, obok monitora postawiłem kubek na długopisy z nieco wytartym herbem Legii i zdjęcie Anieśki. Rozsiadłem się w fotelu, z niejakim wysiłkiem zwalczyłem chęć położenia butów na blacie i wtedy pukanie rozległo się po raz pierwszy. Od tamtej pory zawiasy drzwi mojego nowego biura stały się najciężej pracującym elementem w całym budynku. Ostatecznie zostawiłem je otwarte na oścież w obawie, że jeśli jeszcze jedna osoba wparuje do środka z impetem jak przeciąg, gdy właśnie wcinam batonika proteinowego, moja przyszłość będzie w dużej mierze zależeć od tego, czy ktoś pamięta chwyt Heimlicha z kursu pierwszej pomocy. 

Na domiar złego za ścianę wprowadził się Kamiński, w związku z czym ciągłe "Majkel?" słyszałem z lewej, z prawej, przez telefon i zza kartongipsowego przedzielenia...

Potrzebowałem wakacji. Z dala od ludzi. W dziczy, wśród śpiewu ptaków i szumu drzew. Potrzebowałem, żeby przez kilka godzin nikt nic do mnie nie mówił, żeby świat ... na moment ... zamknął ... japę. Nie czekając na lipcowy urlop wlepiłem więc sobie w grafiku holideja w najbliższym możliwym terminie, a dzielące mnie trzy tygodnie spędziłem na obserwowaniu prognozy pogody w Górach Wicklow. A ta rodziła serię etapów żałoby. Od euforii, przez niedowierzanie, gniew, nadzieję i w końcu akceptację. 

Wicklow Way ciągnie się przez 130 kilometrów od Marlay Park na południu Dublina, przez Góry Wicklow po niewielką wioskę Clonegall w hrabstwie Wexford. Zwyczajowo dzieli się ją na siedem odcinków, z których każdy kończy się kilkoma zwykle opcjami noclegu. Nie w czasach pandemii jednak, gdy zgodnie z rządowym edyktem wszelkie hotele, hostele i B&B zabite mają pozostać do 29 czerwca dechami i otoczone ostrokołem. Nam to jednak LOTTO było, bośmy w plecakach nieśli sprzęt kempingowy, a dwa noclegi celem naładowania telefonów i opłukania się pod skrzydłem zarezerwowaliśmy za pośrednictwem Airbnb.

Ponieważ pod Marlay Park nie było możliwości beztroskiego pozostawienia auta na tydzień, pierwsze trzy kilometry trasy pokonaliśmy samochodem do wypatrzonego na Google Maps leśnego parkingu. Dlaczego zdawało nam się, że w słoneczne niedzielne popołudnie znajdziemy choć jedno zakichane miejsce na polanie na skraju lasu oddalonego od stolicy o strzał z haclówy, bogowie naiwności tylko raczą wiedzieć. Na taką jednak właśnie ewentualność mam w zespole Anieśkę, która raz dwa zagadała lokalną babeczkę na okoliczność pozostawienie auta na jej posesji i po chwili taszczyliśmy plecaki pod górę spokojni o Princessę, która najbliższy tydzień miała spędzić bezpiecznie za solidnym ogrodzeniem.



Z racji bliskości Dublina pierwszy odcinek trasy naszpikowany był pielgrzymami, wśród których niemałe zainteresowanie wzbudzały nasze plecaki.

- WOW, you're camping. I've always wanted to do that. Dokąd zamierzacie dzisiaj dojść?

Zamierzaliśmy dojść do Knockree 18 kilometrów dalej, gdzie w czasach bardziej normalnych można się zatrzymać w imponująco prezentującym się z zewnątrz schronisku młodzieżowym. My zamierzaliśmy się rozbić kilka kroków dalej nad rzeką, blisko źródła wody, jednak plan się posypał gdyśmy wpadli na znak "NO CAMPING" poparty dla wzmocnienia przekazu nie pozostawiającym wątpliwości rysunkiem przekreślonego namiotu. Na domiar złego zaczerpnięta z rzeki woda okazała się mieć kolor zdrowej uryny. Na nic zdały się głosy, że to skutek prozdrowotnego filtrowania przez torf. Trzeba mieć zasady, nie jem żółtego śniegu - nie piję żółtej wody. Rozbiliśmy się więc na zapuszczonym polu, gdzie trawa po kolana sugerowała brak rogacizny, dwa kroki od zdezelowanego baraku pełnego szrotu wszelakiego. W środku znaleźliśmy suszarkę do ubrań, która rankiem idealnie nadała się do suszenie wilgotnych od kondensacji śpiworów.



Kolejny dzień przyniósł najpiękniejsze widoki i takąż pogodę. Sugarloaf niepodzielnie zawładnął horyzontem, a malownicza trasa poprowadziła nas górą wokół wodospadu Powerscourt do podnóża Djouce, gdzie natrafiliśmy na miejsce kempingowe niczym z podręcznika do biwakowania - płaska jak miesiąc wieczorem polana rozciągała się na brzegu szerokiego potoku, niewielki krąg z kamieni znaczył miejsce na obozowe ognisko, na skraju samotne drzewko, w tle zielone wzgórza. Nawet owce uznały, że tak krasnego pleneru nie wypada obfajdać. Gdyby nie to, że pokonaliśmy mniej jak połowę zakładanego na ten dzień dystansu, już wbijałbym śledzie w miękki torf, a tak korzystając z tego, że pielgrzymów w zasięgu wzroku niet, wygrzebaliśmy z plecaka maleńką kostkę mydła 100% organic, co to nam je Kowal przed wyprawą własnoręcznie wykonał i wskoczyliśmy do lodowatej wody.

Lżejsi o dwa kilo brudu, kurzu i potu podreptaliśmy zboczem Djouce, aż po ciągnący się przez wrzosowiska kilkukilometrowy pomost z podkładów kolejowych i w końcu Lough Dan - jezioro, które ze względu na kształt, czarne wody i jasną plażę na jednym z brzegów do złudzenia przypominało kufel guinnessa. Na tym etapie nogi powchodziły nam już w doopska po kolana, do celu pozostawał wciąż szmat drogi, a Lough Dan odbiło mi się na siatkówce i nie mogłem przestać myśleć o zimnym piwie. 

Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej przypominaliśmy niedobitków wracających z wojny. Stopy składały mi się już wyłącznie z odcisków, a Anieśka klęła tak, że się muchy zlatywały. Po krótkim asfaltowym odcinku weszliśmy znów w las, gdzieśmy poważnie rozważali robicie namiotu - napotykane co kilka kroków ślady ogniska świadczyły, że nie bylibyśmy pierwsi. Za każdym razem powtarzaliśmy jednak sobie, chodźmy jeszcze kawałek. W końcu znów wyszliśmy na szosę, gęsto obsadzoną po obu stronach domostwami, także o biwakowaniu nie mogło być mowy. 

W okolicach godziny 21 dotarliśmy do Oldbridge. W tym miejscu mieliśmy zboczyć z trasy, by rozbić się nad jeziorem, zagadnąłem jednak miejscowego gospodarza, czy bardzo by protestował, gdybyśmy rozstawili namiot na polu za jego płotem. Odparł, że zupełnie by nie protestował, nie jego to bowiem było pole. Poradził jednak nieodległy skrawek ziemi należącej do lokalnych skautów. 

Skrawek okazał się faktycznie nieodległy, a przy tym płaski, z elegancko wystrzyżonym poletkiem idealnym pod namiot. Wyszczerzyliśmy się od siebie na ten widok z ulgą, ale długośmy zębów nie suszyli, wnet bowiem ptaki ucichły, niebo pociemniało i runęła na nas chmara maleńkich skrzydlatych piranii. Nigdy w życiu tak prędko nie rozłożyłem namiotu. To musiał być światowy rekord. Wrzuciłem do środka Anieśkę, za nią oba plecaki i w końcu sam schroniłem się pod warstwą nylonu. Natychmiast przystąpiliśmy do masakry meszek, które wnieśliśmy do środka na plecach, podczas, gdy 3 kilo pobratymców przyglądało się bezsilnie szczelnie pokrywając zewnętrzną stronę moskitiery.

Rankiem krwiopijców było niewiele mniej, więc namiot zwinąłem niemal tak szybko, jak go rozłożyłem poprzedniego wieczora i z owsianym batonikiem w zębach czym prędzej czmychnęliśmy za ogrodzenie i w dalszą trasę. 

Do przejścia mieliśmy ledwie osiem kilometrów, a na dodatek w Larragh, gdzie zmierzaliśmy, czekał na nas pierwszy nocleg pod dachem, z czystą pościelą, gorącą wodą i zimnym piwem (... jak naiwnie wówczas myślałem). 

Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do Brusher Hut, jednej z trzech rozlokowanych na trasie drewnianych wiat. Gdybym nie miał skrzywionej dzieciństwem potrzeby udowodnienia czegoś (to fachowa diagnoza Anieśki), wczorajszy odcinek podzielilibyśmy na dwa, zakończone właśnie pod deskami pociągniętego zieloną farbą daszku. Na naszą korzyść się to jednak obróciło, bowiem raz, że jak się okazało pod wiatką poprzedniej nocy urzędował zespół fińsko-chorwacki, który właśnie nieśpiesznie zbierał się do dalszej drogi, a dwa, że gdyśmy dotarli to Larragh, ledwie przestałem się mazać, że żaden z dwóch lokalnych sklepów nie posiada koncesji na sprzedaż piwa, niebo pękło jak stare hajdawery. Ktoś na górze wściekł się nie na żarty - siekło żabami, rybami i elektryką. 

Hektolitrom lejącej się z nieba wody przyglądaliśmy się zza przestronnego okna ciepłego pokoju sącząc mołdawskie wino i z niejakim niepokojem myśląc o fińsko-chorwackim zespole, który jak nic mierzył się wówczas z żywiołem na otwartym terenie. 

Następnego popołudnia mieliśmy się przekonać, jak im poszło...

2 komentarze:

  1. Majkel? Maajkeel? Maaajkeeel?! ARE YOU THERE?!

    Zasadniczo to mam jedno pytanie: jak mogłeś skończyć w takim momencie?! Powiedz chociaż, że ta dramatyczna końcówka oznacza, iż będzie ciąg dalszy (i że nastąpi to w najbliższym półroczu).

    A tak w ogóle, to... nie wierzę w to, co czytam! Zachciało się chłopu ciszy mąconej jeno odgłosami natury, więc... zabrał ze sobą babę, ryzykując, że będzie nawijać jak katarynka! Albo głowę suszyć! W przenośni. Nie dosłownie.

    Teorię spiskową szybko opracowałam i jedno tylko wytłumaczenie mam takiego nielogicznego postępowania - to ze strachu przed samotnymi nocami pod namiotem! Wszak nawet rottweiler nie zapewniłby Ci większego poczucia bezpieczeństwa niż Anieśka, znana lwica! ;)

    Ach, i tu muszę przyznać, że udało Ci się wyprowadzić mnie w pole. Bo po tytule i wstępie wyrażającym rozpaczliwą potrzebę samotności pomyślałam, że wyruszyłeś w samotną wędrówkę.

    PS. Zacna "czerwono"-czarna stylizacja na tej pięknej fotce!

    OdpowiedzUsuń
  2. Spokojna Twoja rozczochrana, ciąg dalszy nastąpi. Ze sporą dozą prawdopodobieństwa jeszcze w tym półroczu.

    Anieśka jest moją najulubieńszą osobą pod słońcem, także do ludzi, co wkoorviają się nie zalicza. Ale na wszelki wypadek wsadziłem jej ukradkiem czteropak piwa do plecaka - nie sposób nawijać, gdy się idzie z wywalonym jęzorem.

    Wprawdzie plecak jest rudy, ale faktycznie zdjęcie nieco przekłamuje. Dzięki za miłe słowo. Nasz instruktor wspinaczkowy podkreślał, że pierwsza zasada turystyki górskiej, to nie spaść. A druga, to dobrze wyglądać (w org. don`t fall and look cool). Wziąłem sobie do serca. Obie!

    OdpowiedzUsuń