niedziela, 2 sierpnia 2020

Pielgrzym Drugi

W zamierzchłych czasach gdyśmy zameldowani byli w niedalekim sąsiedztwie Dublina, w Glendalough bywaliśmy w miarę regularnie. Okolice stolicy uchodzą nie bez przyczyny za bardziej cywilizowaną część Irlandii. Kaszlące spalinami skrzaty żebrzą pod McDonaldem, elfy pracują za minimalną stawkę w lokalnych multipleksach, a soczyście zielone wzgórza brzęczą automatycznymi dronami koszącymi trawę. Ilekroć więc stawiała się u nas hałastra znad Wisły, głośno domagająca się Irlandii jak z kolorowego przewodnika National Geographic, Dolina Dwóch Jezior okazywała się jedną z niewielu destynacji osiągalnych na jednym baku paliwa. 

Popularność Glendalough oznaczała rzecz jasna rzeszę turystów i flesze aparatów trzaskające jak stroboskop, głównie jednak w okolicach klasztornego kompleksu. Za Lower Lake tłum rzednie, a gdy strzelista wieża obronna zmienia się w majaczący za plecami falliczny kształt, na trasie pozostają tylko co bardziej wytrwali wędrowcy.

Nie tym razem jednak. 

Kwadrans po tym jak opuściliśmy bezpieczne schronienie w Larragh, dotarliśmy do pierwszych zabitych na głucho zabudowań Glendalough. Zatrzaśnięte okiennice i zaryglowane drzwi napastowały żółtymi covidowymi plakatami. Wokół żywego ducha. Po odwiedzanym przez przeszło milion turystów rocznie obiekcie kroczyliśmy jak po planie filmowym "I am legend". Na naszpikowanym celtyckimi krzyżami średniowiecznym cmentarzu, byliśmy jedynymi ludźmi mogącymi się pochwalić pulsem.


Nieco dalej wpadliśmy na dwóch robotników w odblaskowych kamizelkach, którzy w pierwszym odruchu na nasz widok chwycili w panice za narzędzia, ale zorientowawszy się kto zacz wrócili natychmiast do nawet nie udawania, że pracują. 

Po wczorajszej ulewie nie było śladu, acz z niepokojem zerkaliśmy to w górę na ołowiane niebo, to w dół na ekrany telefonów. Aplikacja pogodowa lojalnie uprzedzała, że dziś jeszcze może udać się dotrzeć do obozu suchą stopą, ale jutro raz na zawsze odechce nam się prysznica. Wykombinowaliśmy więc, że miast dyrdać do samego Glenmalure, jak pierwotnie zamierzaliśmy, i rankiem pakować w deszczu mokre manele do plecaków, zakończymy dzisiejszy odcinek trzy kilometry wcześniej i kimniemy się pod wiatką Mullacore Hut.

Czas pokazał, że plan był znakomity. Drewniane schronienie okazało się doskonale wyposażone. W rogu stało składane krzesło turystyczne, na ścianie wisiała szczota do zamiatania i ... patelnia, pod sufitem pięciolitrowy baniak na wodę. Kilka kroków wcześniej minęliśmy elegancki strumyk, a jeśli nadal rozmyślaliśmy nad losem fińsko-chorwackiego zespołu, nad ogniskiem buty na patyku suszyła poznana wczoraj koleżanka z Finlandii.

Podczas, gdy ulewa zaskoczyła nas poprzedniego popołudnia zanurzonych w wiklinowych fotelach z kieliszkiem mołdawskiego wina w ręku, nasi nowi przyjaciele byli wówczas dwie godziny drogi od Mullacor Hut. Do wiaty dotarli więc dzwoniąc zębami jak cymbałki, a dotarłszy zamieścili dziękczynny wpis w Księdze Wejścia, nieco tylko nadużywając słowa hipotermia.

Streściwszy nam dramatyczne wydarzenie poprzedniego wieczora wsadzili nogi w wilgotne jeszcze buty, zarzucili plecaki na garby i ruszyli w kierunku szosy, skąd zabrać ich mieli znajomi. Tym samym wiatka została wyłącznie do naszej dyspozycji, a wraz z nią cały inwentarz, który przy odrobinie inwencji wystarczył, by zmajstrować gorący prysznic i ciepłą strawę.


Początkowo miarkowaliśmy spać ino tylko w śpiworach, lecz wraz z zapadnięciem zmroku i dogasającym ogniskiem, jedna po drugiej zlatywać zaczęły się skrzydlate piranie, rozłożyliśmy więc moskitierę pod zadaszeniem i zanuciwszy kilka chantów w intencji dobrej pogody zamknęliśmy oczy.

Obóz zwinęliśmy skoro świt, by jak największy dystans pokonać przed deszczem. Ledwie jednak weszliśmy w zasięg sieci komórkowej, okazało się, że wczorajsze chanty nie padły na jałowy grunt, a początek żabobicia przesunięty został z godziny 9 na 12. W świetle tych rewelacji znaleźliśmy moment, by przystanąć pod zamkniętym schroniskiem Glenmalure Lodge i odpalić kawiarkę, którą nie na darmo wszak taszczyłem w plecaku.

Wzmocnieni czarną materią wznowiliśmy marsz. To był piąty dzień dreptania. Całą trasę planowaliśmy zamknąć w tydzień, także ten słupek, który informował kpiąco, żeśmy są ledwie w połowie drogi, był zupełnie niepotrzebną prowokacją.


Szczęśliwie mieliśmy doskonałą motywację, by nie zaprzestawać marszu. Te meszki to bowiem ciut ofermy były i ewidentnie nie opanowały lądowania na ruchomym obiekcie. Starczyło jednak przystanąć, by stracić pół litra krwi w trakcie konsumpcji jednego batonika. W umiarkowanym tempie, acz z żelazną konsekwencją pokonywaliśmy więc kolejne kilometry, chantując dla odmiany o deszcz w nadziei, że lecące z nieba wielkie kule wody, skutecznie odbiorą pijawkom apetyt. I po raz kolejny chanty zostały wysłuchane - kilkaset metrów przed Mucklagh Hut zaczęło siąpić. I przez następne 24 godziny miało nie przestać.

Ostatnia na trasie wiata nie miała na stanie krzesełek, ni patelni, ale wyposażona była w zmyślny system zbierania deszczówki, wody więc mieliśmy pod dostatkiem. Ktoś nawet zostawił kartusz z gazem, acz paliwa pozostało tak mało, że sklasyfikowaliśmy to raczej jako zaśmiecanie, niż samarytański uczynek.

Raz dwa zmontowaliśmy po misce wegetariańskiego orzo bolognese i kubku malinowej herbaty. Ponoć nie ma takiego problemu, którego nie rozwiąże kubek herbaty. Badania na losowo wybranej grupie stu osób dowiodły wprawdzie większą skuteczność szklaneczki whiskey, a jeszcze większą dwóch, jednak kawiarka była jedyną fanaberią, na jaką pozwoliłem sobie w bagażu.

Nasz problem można było rozwiązać na dwa sposoby:

a) mimo deszczu iść dalej do Moyne zgodnie z planem, znaleźć miejsce na namiot, którego nie udało nam się zawczasu wypatrzeć na zdjęciach satelitarnych, rozbić się, wtaszczyć mokre bagaże do nylonowego igloo, a rankiem mokre igloo do bagażu.

be) zostać na noc pod zadaszeniem, za cenę wydłużenia kolejnego odcinka do przeszło 30 km; w deszczu, za to z finałem pod dachem i w suchej pościeli.

Uradziliśmy zostać w Mucklagh Hut, więc popołudnie upłynęło nam leniwie na lekturze i pochłanianiu kolejnych kubków malinowej herbaty. 

Z nadejściem szarówki przenieśliśmy się do rozłożonego pod wiatą namiotu. Styrane drogą buty zostawiłem na zewnątrz w charakterze odstraszacza na słynące z doskonałego węchu niedźwiedzie. Upchnąłem spodnie w kieszeni namiotu, zmieniłem koszulkę na czystą, telefon podłączyłem do powerbanka, nakryłem się śpiworem i otworzyłem ponownie kindle`a. Wątek Leo Manheimmera nabierał rozpędu na oświetlonym diodami ekranie czytnika, gdy przypomniały o sobie hektolitry wypitej herbaty. Tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Wybiegłem na bosaka na mokrą trawę i ... nie zna życia, kto nie próbował sikać skacząc na jednej nodze, drugą odganiając się od krwiożerczych meszek...

Rankiem trzęsło mnie na samo wspomnienie. Było wszawo i siąpił deszcz. Naciągnęliśmy nylonowe kondomy na plecaki i skrywszy się pod warstwą gore-texu ruszyliśmy do Shillelagh. Szliśmy na przemian leśnym traktem i asfaltową drogą. Górski krajobraz Wicklow powoli ustępował pola pastwiskom i gospodarstwom rolnym. Deszcz przeszedł w maleńkie kropelki wody fruwające na wietrze we wszystkich kierunkach jak iskry z ogniska. Mijaliśmy porzucone w wysokiej trawie wraki samochodów, pogonił nas pies, o mały włos nie stratowało nas stado koni, przez kilkaset metrów śledziła nas podejrzanie wyglądająca grupa owiec.



Na wysokości Tinahely przecięliśmy drogę regionalną R747, obeszliśmy w koło rozległy pagórek i wyszliśmy na asfalt, którym maszerować mieliśmy już do samego celu. Nie było elegancji, ni godności w tych ostatnich kilometrach. Twarda nawierzchnia rezonowała nieprzyjemnie w stawach, brakowało wynagradzających wędrówkę widoków. Marzyło mi się piwo i pizza, na które w maleńkiej Shillelagh nie miałem wielkich nadziei. 

Jeszcze kilka godzin temu Anieśka podskakiwała wesoło w rzęsistym deszczu, nucąc autorską piosenkę o mokrych majtkach. Odkąd mój zegarek radośnie obwieścił przełamanie bariery trzydziestu kilometrów, patrzyła na mnie, jak kobiety patrzą na swoich mężów podczas porodu. Gdy zza kolejnego pagórka wyłoniła się wieża kościoła w Shillelagh, niewiele brakowało, a bym się przeżegnał. Gdy po przekroczeniu bram wioski z zaskoczeniem poczułem zapach pizzy, nie mogłem zapanować nad drżeniem podbródka. A gdy Sean, właściciel pokoju, który wynajęliśmy, będący jednocześnie właścicielem znajdującego się piętro niżej pubu, wytoczył z piwniczki cztery zimne piwa, pękła ostatnia bariera i gwiżdżąc na dwa metry dystansu zaszlochałem głośno, kryjąc twarz w jego koszuli.

Chciałbym powiedzieć, że objedliśmy się nieśmiertelną klasyką włoskiej kuchni, prawda jest jednak taka, że wciągnąłem swoją dwunastocalową pizze i połowę Anieśki, a efekt był taki, jakby wrzucić słomkę do pieca hutniczego. Znacznie lepszy rezultat osiągnąłem przytuliwszy dwa piwa na sfatygowany organizm. Zapewne dlatego na miękkie boki przyjąłem telefon od koleżki, który gościć miał nas kolejnego dnia. Po ukończeniu Wicklow Way planowaliśmy przespacerować się do Bunclody, zostać tam na noc, a rankiem złapać autobus do Dublina. Nasz niedoszły gospodarz przypomniał jednak sobie, że w okolicy jakiś wirus panuje i postanowił anulować naszą rezerwację.    

Wicklow Way mogłoby się w zasadzie skończyć w Shillelagh. Niektórzy sugerują, że nawet jeszcze w Tinehely, ale o tych osobach oraz o sposobie prowadzenia się ich matek Sean ma bardzo niskie mniemanie. W każdym razie dreptanie asfaltem celem nastukania kilometrów się nie broni, a zamykającego trasę odcinka do Clonegall nie sposób rozpatrywać w innych kategoriach. Bez historii, bez widoków, bez sensu. Weszliśmy do wioski w glorii zwycięzców i po klepnięciu słupka znaczącego koniec trasy przystąpiliśmy bez dalszej zwłoki do martwienia się, co dalej.

Ostatni tego dnia autobus do Dublina odjechał z samego rana. Anieśka w końcu wyczarowała nam koleżkę, który za garść dukatów zgodził się nas zawieźć do Carlow. Stamtąd mieliśmy złapać autobus do stolicy, gdy jednak dyliżans zajechał na przystanek i przyszła nasz kolej wejścia na pokład, kierowca przeliczył załogę i oznajmił, że zgodnie z covidowymi restrykcjami może zabrać jeszcze tylko jedną osobę.

- Pociąg! - zawołała Anieśka, przypomniawszy sobie, że z Carlow do Dublina można dojechać również po szynach. - Którędy na stację kolejową! - krzyknęła w kierunku przechodzącej bebeczki.

Oszołomiona niewiasta wyciągnęła niepewnie rękę w tym samym kierunku, który wskazywał drogowskaz z napisem "Train Station" nad jej głową. Z podskakującymi plecakami na plecach pognaliśmy w stronę dworca. Na peron wpadliśmy kilka minut przed odjazdem pociągu. W sam czas by nabyć bilet i uspokoić oddech przed nałożeniem maseczki. Niespełna godzinę później byliśmy na Heuston Station, skąd Luasem dostaliśmy się do centrum miasta, a następnie autobusem do Marlay Park, gdzie wszystko się przed tygodniem zaczęło. Do odbębnienia został nam jedynie odcinek, który wówczas pokonaliśmy autem z racji braku stosownych miejsc parkingowych.

Przed domem ludzi, którzy uprzejmie zgodzili się przechować Princessę na swojej posesji, stanęliśmy po zmroku i w strugach deszczu.  Kudos, że otworzyli drzwi przed dwiema zakapturzonymi postaciami, zważywszy, że spodziewali się nas dopiero nazajutrz.

Tyle w temacie. Piękna przygoda, która zapewne nigdy by się nie wydarzyła, gdyby nie import chińskiego badziewia i zamknięcie kraju na głucho. W ciągu siedmiu dni zrobiliśmy 254 338 kroków. Straciłem 3 kilo wagi i 0,7% tkanki tłuszczowej, ale nabyłem dwa okazałe, zaskakująco symetryczne odciski. 

Za rok Camino de Santiago...

3 komentarze:

  1. Strasznie drakońska ta dieta, ale co kto lubi ;)

    Jakie piękne konie!!! :)

    Nie no, z tą "podejrzanie wyglądającą grupą owiec" to Cię ostro poniosło, kolego! Słyszałeś kiedykolwiek takie wyrażenie "niewinny jak baranek"? Bo ja zamiast złowrogich i złośliwych owiec widzę na Twojej fotce same niewinne słodziaki! :)

    A wiesz, że niedawno zakumplowałam się ze stadem owiec? Ponoć swój swojego zawsze znajdzie! ;) W życiu nie spotkałam sympatyczniejszych przedstawicieli tego gatunku - wpadłam do mojej ciężarnej koleżanki-klaczy z darami ziemi w postaci jej ukochanych marchewek, jabłek i brokułów, myśląc, że to będzie standardowa wizyta, a wyszłam odprowadzona przez cztery rozkoszne owce, które żałośnie beczały - przysięgam, że to brzmiało jak: "nie odchodź, błagam!"

    Niedoszłego gospodarza to Ty szanuj, kolego! Miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, by zadzwonić i odwołać wizytę. Nawet nie wiesz, ile osób na jego miejscu schowałoby się na strychu i udawało, że są w Rzymie (kto oglądał "Father Teda", ten wie ;))

    Całkiem malownicze wraki samochodów mają w tym Wicklow!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrak na zdjęciu faktycznie jest malowniczy. W zasadzie to zamiast słowa porzucony, bardziej pasowałoby zaparkowany. Uwierz jednak, że minęliśmy moc takich, które wyglądały na "zaparkowane" jeszcze w czasach, gdy obowiązującą w Irlandii walutą był funt.

    W ciągu tygodnia wędrówki przez Góry Wicklow zdążyliśmy się przyzwyczaić do owiec pierzchających na nasz widok na wszystkie strony. Trzy sztuki podążające naszym śladem były ewidentnie podejrzane.

    Nie chcę Cie odzierać ze złudzeń, ale te Twoje owce to raczej beczały: "kopsnij jabłko, blondi" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten też tak trochę wygląda. Kojarzy mi się z jakimś amerykańskim pojazdem vintage. Z chęcią bym mu się bliżej przyjrzała - nawet za cenę poparzeń pokrzywami (o ile to pokrzywy, nie mam pod ręką lupy) :)

      Dokładnie! Owce bardzo często uciekają w popłochu przed obcymi, a te, o których wspomniałam wyżej, zobaczyły mnie po raz pierwszy i od razu przybiegły się przywitać. Jabłkami nie wydawały się być zainteresowane, ale jedna wcinała ugotowanego ziemniaka, aż jej się uszy trzęsły :) A jakby tego było mało, wręcz domagały się głaskania po łebkach (w to mi graj) :)

      Zacznij moim przykładem zabierać w teren worek marchewek albo jabłek, to wtedy na bank unikniesz stratowania. Żaden koń nie jest tak głupi, by wybrać stratowanie jakiegoś tam człeka (no hard feelings!) zamiast soczystego jabłka albo chrupiącej marchewki :)

      Usuń