poniedziałek, 1 czerwca 2020

Ilon Mózg

Podczas gdy ja ramię w ramię z gardą i wojskiem na pierwszej linii wirusowego frontu niosę ludziom papier toaletowy i konserwy, Anieśka pełnymi garściami czerpie z życia w czasach zarazy. Gotuje dziką kuchnię, piecze chleb bananowy, układa nam mordercze treningi, chadza na wirtualne wieczorki teatralne, pisze, maluje, wystawia w ogródku krągłości w kierunku zaskakująco nieoksymoronycznego irlandzkiego słońca. Wczoraj pochowała pszczołę, którą nieopatrznie zdekapitowała zatrzaskując okno. Żeby więc dziewczę totalnie nie zdziczało, wobec rozluźnienia towarzyskich restrykcji postanowiłem pokazać jej trójwymiarowych ludzi. Na razie z daleka, ciut jak zwierzyniec w gospodarstwie agroturystycznym, bo nie wiadomo, gdzie byli i czego dotykali. 
 
Po złożeniu uroczystych ślubów zachowania dwóch metrów dystansu, ruszyliśmy do Mery i Szona na pogaduchy. Zasiedliśmy przed domem na wzgórzu z widokiem na Góry Galtee i ze szklanką ginu z tonikiem w ręku rozprawialiśmy na tematy ważkie oraz istotne. Chociaż głównie ważkie.

- Wiecie, że właśnie w tej chwili rakieta Elona Muska startuje z Przylądka Canaveral? - zagadnęła w pewnym momencie Mery.

Nie wiedzieliśmy. 

- Za dziesięć do piętnastu minut powinna być widoczna z Irlandii. Na lewo od księżyca.

Z zaciekawieniem odwróciliśmy krzesła w kierunku Łysego, który świecił już na bezchmurnym niemal niebie, choć do zachodu słońca pozostała jeszcze dobra godzina. Zadarliśmy głowy do góry i rozpoczęliśmy wypatrywanie. Czego? Tego nie byliśmy pewni. Białej, bardzo nieekscytującej kropki, a może efekciarskich płomieni i kłębów dymu.

Pół godziny później ból odcinka szyjnego zaczął już promieniować na obojczyk. Przez chwilę pomyślałem, że Mery - kobieta o złotym sercu - zapragnęła w ramach wybudzania gospodarki wspomóc lokalnego chiropraktyka.

- I want my money back Mery - odezwałem się odwracając wiklinowe krzesło w jej kierunku.
- Na lewo od księżyca to szerokie pojęcie. Może przegapiliśmy.
- Przy okazji kolejnej rakiety zastosujemy krycie strefowe. Każde z nas dostanie skrawek nieba do obserwowania.
- There it is! - zawołał Szon, wskazując palcem wyraźny biały obiekt przecinający niebo za moimi plecami.
- To samolot!
- TO NIE JEST SAMOLOT!!!

Im dłużej patrzyliśmy, tym bardziej byliśmy przekonani, że to w istocie nie był samolot. Kształtem przypominał pocisk, zostawiał za sobą pojedynczy ślad i poruszał się na tyle szybko, że nim nam zaschło w rozdziawionych ustach, zniknął z pola widzenia, pozostawiając nas z wrażeniem, że mimo wszystko byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego.

- Myślałam, że będzie lecieć pionowo.
- Wszystko się zgadza, przyleciał ze Stanów, czyli z zachodu... - Szon wskazał początek białej smugi na niebie.
- To jest wschód Szon...
- Nieważne, Ziemia jest okrągła, wschód czy zachód to niekiedy kwestia odległości, bardziej niż kierunku.
- To ma sens, Przylądek Canaveral jest na Florydzie, na zachodzie Stanów. Pacyfik zdaje się rozsądniejszym kierunkiem, niż ewentualna katastrofa nad obszarem zabudowanym.

Dyskusja wchodziła powoli na tony akademickie. Już miałem przy pomocy kawałka węgla z grilla zacząć kreślić skomplikowane równania i przypuszczalne trajektorie na rozłożonym na stole białym obrusie, gdy ...

- Look! Look!

Rakieta ponownie cięła widnokrąg, tym razem nieco dalej.

- Może to Rosjanie wysłali swoją rakietę w ślad za amerykańską.
- Siergiej, follow that space ship!!!
- A może oddala się od Ziemi po spiralnej trajektorii.
- Majk, napijesz się? - Szon zamajtał mi przed oczami malutką buteleczką. - Unicum, przywieźliśmy z Budapesztu. Wypiliśmy raptem kilka kieliszków a żadne z nas nie pamięta, jak znaleźliśmy się w hotelu.

Z trudem zwalczyłem odruch wymiotny. Ja już z pijaństwa szczęśliwie wyrosłem, niemniej ostatni raz jak piżmak nawaliłem się epizodycznie kilka lat wcześniej u Mery i Szona właśnie. Zdoiliśmy wówczas kilka antałków wina, a w głowie szumiało mi na długo, nim gospodarz wytoczył butelkę Jagera. A za nią Jamesona.

To co się ze mna działo następnego dnia, to nie był kac. To było niebezpieczne  balansowanie na granicy śmierci klinicznej. Myślałem, że mnie na lewą stronę wywlecze. Po dziś dzień, gdy Mery mówi "we have to meet up", czuje jak żołądek wspina mi się po żebrach do gardła.

Także podejrzanie wyglądającej buteleczce węgierskiego specyfiku miałem powiedzieć stanowcze NIE, ale Anieśka okazała się znacznie bardziej zaintrygowana zawartością, na co Szon zniknął w domu, skąd po chwili wrócił dzierżąc cztery kieliszki.

Unicum smakował ziołami, ciut jak syrop na kaszel. Mimo 40-procentowej zawartości alkoholu, nie był mocny, jednak Szon zaczął się krztusić i odkładać pięścią po piersi.

- Guys! - wychrypiał, pokazując coś za naszymi plecami.

Albo Rakieta Muska zataczała kolejne koło nad Irlandią, albo poważnie nie doceniliśmy mocy madziarskiej beherovki.

- Tym razem Chińczycy posłali rakietę w ślad za Rosjanami.
- Może po prostu zabłądzili...
- Przypomnijcie mi, żebym nie kupował nawigacji Muska. 
- Za 16 tysięcy kilometrów ... zawróć

Jak elektryzujące kolejne objawienia Falcona 9 by nie były, następnego dnia o 5 musiałem zameldować się w hucie, toteż nim Szon po raz drugi odkorkował Unicum, dałem sygnał do odwrotu. Podziękowaliśmy gospodarzom za gościnę i bierny udział w tworzeniu historii, po czym udaliśmy się w kierunku domu.

Nazajutrz ledwie w hucie rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyszperałem telefon i wziąłem się za przekopywanie Internetu w poszukiwaniu zdjęć wahadłowca nad Irlandią. 

"Co myśmy wczoraj widzieli?", napisałem Anieśce, dołączając serię fotek ilustrujących, jak muskodron wyglądać powinien. Jak mało wyględna biała kropka na niebie.

"Gdybyśmy zrobili zdjęcie telefonem, wyglądałoby dokładnie tak samo", odpisała po chwili. 

Czyli twardo obstajemy przy tym, że widzieliśmy rakietę.

8 komentarzy:

  1. Coś mi podpowiada, że gdybyś został autorem sci-fi, zdecydowanie przekonałabym się do tego gatunku. Co tu dużo mówić, wpis prawdziwa rakieta! Aż chciałoby się ciąg dalszy tej "Odysei kosmicznej" :)

    Zdekapitowała pszczołę?! No to pięknie - jesteśmy o kolejny krok bliżej zagłady! A ja naiwna myślałam, że największymi wrogami pszczół są herbicydy! RIP bumble-bee :(

    No, no, no! Pisze i maluje?! Nie znałam Anieśki z tej strony! Prawdziwy człowiek renesansu, a Ty dopiero teraz się chwalisz, że masz pod dachem kobiecą inkarnację Leonardo da Vinci?! Shame on you!

    A Szona i Mery już lubię! Ale chyba bym sobie darowała wypicie z nimi brudzia, skoro takiego wygę jak Ty o mało co nie wywlekło na lewą stronę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy się niestety tego nie dowiemy. Przeczytałem niedawno Chór Zapomnianych Głosów Mroza, bo mnie tytuł zafascynował i już nie mam wątpliwości - SciFi to nie moja bajka. W piśmie w każdym razie, bo na szklanym ekranie kilku pozycjom wystawiłbym noty całkiem przyzwoite.

    Anieśka to wrażliwa dusza. Po śmierci Pszczoły zarządziła 24-godzinną żałobę. Do wieczora chodziliśmy ubrani na czarno, słuchanie muzyki było zakazane, a jutro sadzimy kwiatki w ogrodzie ramach zadośćuczynienia dla pszczelej społeczności.

    Szona i Mery nie da się nie lubić. To absolutna wartość dodana. Szon faktycznie wpadł chyba za młodu do kociołka z jabolem i teraz zdaje się być odporny na działanie alkoholu, ale Mery ma z tamtej feralnej imprezy podobne wspomnienia do moich. Tylko, że ona nie musiała nazajutrz iść do pracy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, oj tam. Nigdy nie mów "nigdy"! Na sławę nigdy nie jest za późno! :)

      Zgoda, na pewne rzeczy jest już nieco za późno, nie będzie już z Ciebie Pele, ani Zidane'a, ani Roberto Carlosa, ale cała reszta stoi przed Tobą otworem. Da Vinci namalował "Mona Lisę" pod koniec swojego żywota (i nie, nie umarł jako młodzieniec!), a Twój Pratchett był niewiele od Ciebie młodszy, kiedy wypuścił na rynek pierwszą książkę z serii "Świata Dysku" :)

      Trochę wiary w siebie - zawsze Ci mówiłam, że masz niespotykany talent literacki. Miejmy nadzieję, że ktoś kiedyś Cię odkryje :)

      Czytałam sporo książek Mroza, ale większość z nich dotyczyła Chyłki i Oryńskiego - nawet nie wiedziałam, że zabrał się za fantastykę naukową. Wow, zazdroszczę mu tej płodności literackiej! I chyba też tego, że nie boi się eksperymentować z gatunkami.

      Nie chcę być złośliwa, ale kto przy zdrowych zmysłach urządza sobie bibę, kiedy na drugi dzień idzie do pracy? ;)

      Usuń
  3. Bibka na dzień przed pracą to w istocie pomysł ryzykowny, ale może zakończyć się pełnym sukcesem, o ile potrafi się wykazać umiarkowaniem w piciu i dyscypliną, by wiedzieć, kiedy grzecznie się pożegnać i zawinąć do domu. Niestety tego feralnego dnia nie wykazałem się ani jednym ani drugim.

    Oprócz "Chóru..." czytałem jeszcze cykl o Wiktorze Forście, ale zmęczył mnie nim dotarłem do końca. Mróz jest koszmarnym sadystą. Tak się znęca nad swoimi bohaterami, że należałoby zawiadomić właściwe temu organy. Wątpię, żebym sięgnął po kolejną jego książkę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To teraz już wiesz, dlaczego "Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu" zalicza się do siedmiu grzechów głównych ;) Grzechów przeciwko sobie - można by dodać :)

      Haha, ale to cecha chyba tylko tego konkretnego cyklu z Wiktorem - jesteś drugą osobą, która wspomina mi o tym w kontekście Forsta. Ja takiego odczucia nie miałam, ale może dlatego, że czytałam tylko "Przewieszenie" (bardzo mi się podobało!). A "tylko" dlatego, że kolejnych części nie było w bibliotece - w przeciwieństwie do cyklu z Chyłką, który jest mi bardziej znany. I też nie jawił mi się jako sadystyczny. No, ale niewykluczone, że jestem bardziej gruboskórna niż Ty, i to właśnie dlatego nie przeszkadzają mi praktyki opisywane przez Mroza :)

      Usuń
  4. A Chyłki to przypadkiem ktoś kwasem nie potraktował? Ktoś jej ciąży jakoś brutalnie nie przerwał? Nie czytałem, ale wymieniałem się uwagami z matulą i oboje doszliśmy do wniosku, że Remek jak nic ma w sobie Mrocznego Pasażera...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, o czym mówisz, nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam! ;) No, Królu Złoty, ja wiem, że "my home is my castle", ale tak się nie robi! Nie spoileruje się! Bo jestem przekonana, że są tu też tacy, którzy nie czytali cyklu o Chyłce, ale może mają to w planach na najbliższe dziesięciolecie :) Ja sama zresztą nie przeczytałam jeszcze wszystkich tomów.

      A propos Mrocznego Pasażera, to moim zdaniem "Dexter" był o kilka poziomów bardziej "obrazowy" i szokujący niż książki Mroza, a i tak wszyscy oglądali i się zachwycali :) Dlatego w moim świecie Remek nie kwalifikuje się na posiadacza Mrocznego Pasażera, ale nasz inny rodak, Edward Piotrowski, już tak, bo choć doceniam znaczenie jego pionierskiej pracy dla świata nauki, to jednak uważam, że trzeba mieć w sobie "to mroczne coś", by dobrowolnie rozwalać głowy królikom, a potem na spokojnie analizować rozbryzgi krwi...

      Usuń
    2. To urocze Taito, ale jesteśmy tu tak bardzo tylko we dwójkę, że jeszcze kilka wieków temu uznano by to za nieobyczajne. Jeszcze Zielak czasem kurtuazyjnie zajrzy. Mam nadzieję, że nie przymierzał się do Chyłki.

      Dexter to opowieść o współczesnym błędnym rycerzu. Opętanym, ale kierującym się w życiu kodeksem honorowym. A złe rzeczy spotykają w tej historii głównie złych ludzi. Mróz natomiast pastwi się nad bohaterami, którzy wzbudzają sympatie i przykładnie karze dobre uczynki. Ja szczerzę wierzę w karmę, więc kłóci się to bardzo z moim światopoglądem.

      Usuń