niedziela, 31 grudnia 2017

Heroes

Jak bohater poczułem się już rankiem. Był Pierwszy Dzień Świąt, za oknem siąpiło niemiłosiernie. W lodówce oraz barku zapasy na trzy dni. Idealne warunki by poddać się oblężeniu, zalec na kanapie, odpalić szkiełko, a ślad cieplny zostawiać wyłącznie na trasie salon - kuchnia. Cały rok na taki jeden dzień pracowałem.


Miast jednak oddać się słodkiemu nicnierobieniu, spakowałem do plecaka trzy komplety suchych ciuchów na zmianę i za stanowczą namową Anieśki, w hołdzie chłopakom co za moment ruszali odczarować K2, pomknęliśmy w kierunku Killarney z zamiarem zimowego wejścia na Carrantuohill. A prawdziwy heroizm miał dopiero nadejść.


Mnie zwykle na wypad w góry namawiać dwa razy nie trzeba, ta wyprawa uśmiechała mi się jednak średnio, bowiem prognoza pogody stanowczo zapewniała, że zmokniemy jak dwie filiżanki w zmywarce. Anieśka jednak umyśliła, że na krzyżu zdobiącym najwyższy szczyt Irlandii zawiesimy nepalskie flagi modlitewne, co to je z Himalajów przytargała i kozackim pomysłem mi się to zdało. Dorzućmy do tego możliwość zmontowania autentycznego zimowego bałwana i nagle perspektywa trekkingu w deszczu przestała być taka odpychająca.


Na miejsce dotarliśmy w mgnieniu oka, niewiarygodne jak Irlandczycy potrafią usprawnić ruch drogowy zwyczajnie zostając w domu. Wycieraczki całą drogę pracowały niestrudzenie, gdy jednak zgasiłem silnik u podnóża Macgillycuddy's Reeks, bębniący o przednią szybę deszcz przeszedł w larghetto, aż w końcu ustał zupełnie.


Pod górę ruszyliśmy żwawym krokiem, w regularnych odstępach nadając mu sprężystości kubeczkiem kawy z Baileysem. Gdy półtorej godziny później stanęliśmy na ostatnim szczeblu Drabiny Diabła, uznaliśmy, że gorącą zawartością termosu raczyliśmy się zbyt często, bowiem ze strony skrytego w chmurach szczytu dobiegły nas głosy. To nie okowitka nam jednak figle płatała, bowiem po chwili zza mlecznej zasłony wynurzyli się dwaj rozgadani wędrowcy.


- Na szczycie nikogo nie ma - zapewnili po zwyczajowej wymianie uprzejmości.


- Żadna to niespodzianka - odparłem. - Dziwi mnie, że kogokolwiek na trasie spotkaliśmy.


- Yeah, just another two fools - podsumowali.


Irlandczycy ruszyli na zasłużony świąteczny obiad, my tymczasem kontynuowaliśmy wędrówkę na na szczyt. Mniej więcej w połowie wzniesienia obejrzałem się za siebie. Droga powrotna ginęła we mgle. Spojrzałem w górę. Widoczność sięgała może dwudziestu metrów. Nasze ślady wyraźnie odbijały się na śniegu, a do zmroku pozostawały wciąż trzy godziny, na wszelki wypadek skontrolowałem jednak poziom baterii w telefonie, powerbanku i górniczej lampce. Siara by to była, gdybyśmy musieli w Irlandzkie pagórki helikopter wzywać.


mgla


Dziesięć minut później zamajaczył przed nami krzyż znaczący wierzchołek.


Tą akcję z flagami modlitewnymi to myśmy sobie nie do końca przemyśleli. Oba ramiona krzyża zakończone były metalowymi ogniwami, które idealnie do celu się nadawały, tyle że znajdowały się kilka dobrych metrów nad ziemią, a warunki pogodowe na szczycie do akrobacji raczej nie zachęcały. Uznaliśmy więc, że tym razem zadowolimy się bałwanem, na tym obszarze również jednak ponieśliśmy druzgocącą porażkę, bowiem wobec niskiej temperatury śnieg nie lepił się zupełnie i równie dobrze mogliśmy montować bałwana z mąki.


Jak niepyszni ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Po wciąż doskonale widocznych śladach dotarliśmy do Drabiny Diabła. Dziesięć może minut dzieliło nas od samochodu, gdy zaczął kropić deszcz. Piątkę śmy na taki obrót sprawy entuzjastycznie przybili, bowiem w okienko pogodowe wstrzeliliśmy się perfekcyjnie. Istnieje pewna grupa ludzi, o której mówi się, że ma zawsze szczęście.


kot


Tymczasem w ciągu kolejnych dwóch dni Górskie Pogotowie Ratunkowe czterokrotnie ruszało z akcją w okolicy Carrantuohill w poszukiwaniu zbłąkanych wędrowców. W jednym przypadku, wobec pogarszających się warunków pogodowych i mimo zaangażowania w misję helikoptera, zagubiony górołaz zmuszony był czekać na ratunek do rana.


Także śmy się ciut jak bohaterowie poczuli, a nawet zorganizowaliśmy kameralną ceremonię, podczas której wręczyliśmy sobie medale za niebywałe osiągnięcia w dziedzinie irlandzkiego górołażenia zimowego.


O wszystkie pieniądze jednak pójdę, że Irlandczycy, których na trasie wówczas napotkaliśmy, z pełnym przekonaniem opowiadają teraz znajomym, że nadziali się na tą parę, która później zgubiła drogę we mgle i wysikiwała SOS na śniegu.

7 komentarzy:

  1. A o trzecim uczestniku wyprawy ani słowa!

    Gdzie takiego słodziaka dorwałeś? Mam podobną fotkę z urlopu w Walii, gdzie do bagażnika wepchała nam się przesympatyczna kocina. Tylko czarna. Twój za to to dostojny "bałwanek".

    Niezmiennie uwielbiam irlandzki krajobraz pokryty śniegiem. Szkoda, że nie było białych świat, choć "trailer" był obiecujący...

    Wow. Szacun za porządeczek w bagażniku! Od razu widać, że właścicielem nie jest Irlandczyk ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak tylko zajechaliśmy na parking, wydarł spod zimującego pod dachem traktora, połasił się chwilę, wpakował się na siedzenie kierowcy, potem na kolana Anieśki. Jako że samochód zamykaliśmy, musiałem go grzecznie wyprosić. Na takie dictum przeniósł się do bagażnika i chyba zamierzał nim zawładnąć przez zasiedlenie, gdy go bowiem chciałem z kufra delikatnie i z godnością wygarnąć, stanął na tylnych łapach, jasno dając do zrozumienia, że przednich nie zawaha się użyć.

    Pokazałem mu jednak, kto jest głową rodziny.

    My trailera nie mieliśmy, ale za to sceny po napisach końcowych już owszem. W czwartek sypnęło gęstym puchem, ale ciepło było, więc na ziemi tylko kałuże powstały.

    Takie życie na Południu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Melduję, że dotarłam!

    Niby, kurczę, znajomo i swojsko, niby tak samo depresyjnie [just kidding!] i czarno, niby jest deja vu, ale jednak to nie to samo... Mile jestem jednak zaskoczona, że wylądowałeś tu, nie zaś na bloxie.

    To wyciągaj szklanice i kufelki, trzeba jak najszybciej parapetówę urządzić i oswoić to miejsce! Tylko mi zbyt hojnie nie polewaj, bo muszę być jutro przytomna w pracy... Prosecco poproszę! Masz? Coś mi podpowiada, że w Twoim barku to trunki innego kalibru się znajdują.

    Ja podwaliny już położyłam, ale nadal świadomie przeciągam moment przeprowadzki. Miałam zaplanowane prace "remontowe" na ten weekend, ale jak już wyżej wspomniałam, niespodziewanie wypadła mi robocza sobota, więc przy sprzyjających wiatrach może w niedzielę uda mi się zrealizować część planu. Póki co dzielnie się trzymam, niczym kapitan na tonącym statku, i robię dobrą minę do złej gry...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie takiego komentarza się spodziewałem. Myślałem, że zachwycona będziesz nie musząc już pisać komentarzy szarą czcionką na czarnym tle. Kolejny dowód na to, że kobiecie nie podobna dogodzić ;).

      Prosecco było, ale Anieśka wypiła. Mogę zaproponować coś innego?

      A gdzie - jeśli wolno spytać - podwaliny położyłaś?

      Usuń
  4. Haha, dopiero dziś uświadomiłam sobie, że jest jeden plus tych Twoich przenosin - kres tego znienawidzonego okienka. Że też o tym pamiętałeś! By the way: teraz, mając takie idealne warunki do pisania komci, zostaniesz przeze mnie nimi zalany ;)

    Anieśka wie, co dobre! Teraz jestem już po pracy, jutro wolne, więc możesz wytoczyć swoje największe działa ;)

    Tylko adres zarezerwowałam. Też na blogspocie. Tak na wszelki wypadek. Na razie nic jeszcze nie przeniosłam. Dla mojej "wielkiej twórczości" nie ma sensu kupować domeny, blox nigdy mnie specjalnie nie pociągał, za to blogger wydał mi się ciekawą opcją, tym bardziej, że mam już na tym podwórku kilku fajnych znajomych.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jutro ja do pracy, więc wytoczyć mogę najwyżej pistolet na kapiszony.

    Też sobie pomyślałem, że moja twórczość nie warta jest domeny. Zwłaszcza, że za domenę trzeba płacić. A mnie się może odechcieć pisać, a płacić będę musiał dalej, by moja spuścizna nie przepadła.

    Na bloxa nie można zaimportować bloga...

    Chwilę z wordpressem romansowałem, ale coś nie mogliśmy się dogadać.

    A tu mi się nawet podoba. Będzie pani zadowolona...

    OdpowiedzUsuń
  6. My thoughts exactly! Wiem, że swoja domena brzmi bardziej profesjonalnie, ale powiedzmy sobie szczerze: z moją kiepską częstotliwością pisania i z historią kilkumiesięcznych przerw nie mam zamiaru pakować się w płatnego bloga. Wystarczy, że za hosting zdjęć na ImageShack muszę płacić.

    Bo Wordpress taki właśnie jest. Na pierwszy rzut oka atrakcyjny i kuszący, na dłuższą metę rozczarowujący ;) Kilka lat temu mnie skusił, kiedy był major fuck-up Onetu, zaczęłam przenosić tam bloga, ale nigdy nie poczułam się tam jak u siebie w domu.

    Może to i lepiej, że wypadła Ci robocza niedziela, bo nie chcę nawet myśleć, jakiego kaca giganta bym dziś miała, skoro na samą myśl o popijawie, obudziłam się dzisiaj z tragicznym bólem głowy...

    OdpowiedzUsuń