poniedziałek, 18 grudnia 2017

Shots!

Epilog każdego wyjścia na miasto rozpoczyna się tymi samymi wersami. SHOTS!, zakrzyknie ktoś sienkiewiczowskim gestem wskazując najbliższą oberżę. SHOTS!, zawtóruje mu ochoczo ekipa ruszając chwiejnym krokiem w kierunku szynku po ostatni gwóźdź do trumny. Zwykle taki czternasto calowy. Aplikowany kafarem.


Ten wieczór z trendów się nie wyłamał. Zwykle o tej porze roku ruszaliśmy na imprezę świąteczną w gronie zacnej kadry oficerskiej naszej huty. Włączając generalicję. Potencjał takich imprez zazwyczaj wysoki nie był, zdałoby się bowiem, że ciężko będzie opuścić gardę w towarzystwie bezpośrednich przełożonych, zważywszy na głęboki podział na kasty u nas w hucie i granice niczym Mur na północy Westeros. Mrożące krew w żyłach historie, którymi karmił nas zawczasu Kaminsky, o ludziach co to pracę stracili, bo wypili jeden kufelek za dużo i jedno słowo za dużo powiedzieli, też jakby na ogólne rozluźnienie dobrze nie wpływał


Potencjał wysoki więc nie był, a jednak za każdym razem udawało nam się z takiej imprezy wycisnąć ostatnią kroplę i bawić co najmniej przyzwoicie. Jedynym nieusatysfakcjonowanym pozostawał Kaminsky, którego rokrocznie coś w bucie uwierało. Zupa była za chłodna, stek zbytnio wysmażony, światło zbyt jaskrawe, a lokal nadto mainstreamowy.  Aż któregoś roku to jemu w udziale przypadło zrobić prywatkę jakiej nie przeżył nikt, czym ostatecznie zapewnił sobie nieśmiertelne miejsce w tematycznej galerii sław. Nikt wcześniej, ni później nie zdołał zorganizować tak słabej świątecznej imprezy. Punkty za starania, ale na tym koniec. Poczynając, że nas w popłochu z knajpy przepędził, że śmy kufle pełne za sobą zostawili, tylko po to, żeby kolejne 20 minut spędzić w zaparkowanym przed wejściem autobusie, który nas następnie zawiózł do niczego sobie hotelu i pięknie przyozdobionej sali zastawionej rzędami stołów jak więzienna stołówka i równie gwarnej, w związku z czym słyszałem wyłącznie tych, z którymi stykałem się łokciami. Zgaduję, że przez przewodnictwo kostne.


Po deserze zajechaliśmy od kolejnej knajpki, gdzie przygrywać miał do kufelka znany ponoć w pewnych kręgach solista. I faktycznie przygrywał, ale wtedy, kiedy my staraliśmy się przekrzyczeć wyjątkowo hałaśliwych pracowników lokalnej fabryki parówek na więziennej stołówce.


Spokorniał nam Kaminsky po tej klęsce i o kolejnych imprezach wypowiadał się już w tonie dalece ostrożniejszym. A podczas gdy my bawiliśmy się z klasą oraz pełną kulturą z zagranicznych oddziałów naszej huty dochodziły niepokojące sygnały o orgiach, pijaństwie i obyczajowych skandalach, aż w końcu na mocy odgórnego edyktu świąteczna impreza została w tym roku odwołana.


Nobody puts Baby in a corner!, zakrzyknął jednak Brian, jednogłośnie mianował się Przewodniczącym Komitetu ds Imprezy Świątecznej i zorganizował nam nielicencjonowane Christmas Party. Bez udziału generalicji.


Spotkaliśmy się zgodnie z ogólnie przyjętymi schematami na biforku w pubie w strategicznie zlokalizowanej mieścince, skąd w komplecie ruszyliśmy do włoskiej knajpki wyznającej politykę BYOB (Bring You Own Booze). To powszechnie stosowany w Irlandii wybieg by nie rozbijać banku na licencję na alkohol, ale jednocześnie nie tracić klientów, którzy hołdują zasadzie, że tylko głupie nie piją przy zupie.


Zwykle BYOB ogranicza się wyłącznie do wina, jednak w tym przypadku jedyną zasadą, był brak zasad, toteż śmy z Witoldem i Simonizem zasiedli do stołu w towarzystwie dwóch Dżejmsonów. Chłopaki aż syknęli na ten widok i jakoś z niechęcią zaczęli nagle patrzeć na butelki wina, które przynieśli, my jednak przecież nie tacy, żebyśmy się nie podzielili. W efekcie rekordziści wlali w siebie tego wieczora piwo, wino i whisky. A później Simoniz zakrzyknął SHOTS! I do zestawu dołączyła Sambuca, Tequila oraz Baby Guinness.


Na tym etapie Przewodniczący dokonywał akrobatycznych cudów przeczących prawu grawitacji utrzymując się przez sen na stołku barowym. Dla postronnego obserwatora zdać to się mogło łatwe, podświadomość Briana brała jednak udział w rodeo na poziomie master. Uznaliśmy więc z Witoldem, że pora kowboja odstawić do domu i nie bez żalu muszę powiedzieć, że czubki butów po tym spacerze ewidentnie będzie musiał potraktować szpachlą do skóry.


My tymczasem wróciliśmy do pubu. Simoniz był już w trakcie 30-kilometrowej podróży do domu. Glen objął mnie wielkim jak anakonda ramieniem i wyszeptał mi do ucha niemal rozrywając bębenki, MAJKEL, FUCK WORK, HAVE ANOTHER ONE!


A. Bo ja zapomniałem wspomnieć, że my z Witoldem to śmy się nazajutrz musieli w hucie zameldować. O dziewiątej, ale zawsze. Alkohol konsumowałem więc bardzo odpowiedzialnie, a Glenowi zmuszony byłem grzecznie odmówić. Zwłaszcza, że nasz dyliżans właśnie zajeżdżał pod oberżę.


Do domu trafiłem o północy. W obu butach. Wspomógłszy trawienia alkoholu butelką wody, przeliczyłem, że przede mną regulaminowe osiem godzin snu, więc prognozy na jutro były optymistyczne.  Acz drzemkę rano włączałem czterokrotnie.


Po wejściu do biura natychmiast skierowałem kroki do szuflady z alkomatem. Witold zbladł, co w jego stanie oznaczało, że jego skóra przyjęła odcień #FFFFFF. MIĘDZY GŁUPOTĄ A ODWAGĄ JEST BARDZO CIENKA LINIA, przypomniał.


Dmuchnąłem.


Mniej niż zerooo, zaśpiewał alkomat.


Ale Witoldowi to już przebój Abby zanucił.


W μg/100 ml wydychanego powietrza.


Gdzie wynik powyżej 22 nie pozwala zasiadać za kółkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz