Gdy rok temu nasza wioska doczekała się z siłowni z prawdziwego zdarzenia, cieszyliśmy się jak szczur na otwarcie kanału. Do tamtej pory z uporem wartym lepszej sprawy kursowaliśmy dwa razy w tygodniu wyginać gryfy w oddalonym o 28 km (sic!) miasteczku. Człowiek już jednak taki jest paskudny w swojej naturze, że zawsze znajdzie powód do narzekania, więc już po chwili utyskiwać zacząłem, że nowy obiekt czynny jest w weekendy jedynie do 14. Jeśli bowiem Dzień Święty święciłem w hucie, tygodniowy plan treningowy nagle okazywał się niezwykle ciężki do zrealizowania.
Pobiegać niby zawsze można w plenerze, ale w zdradzieckich irlandzkich warunkach pogodowych, zbyt często jak na mój gust wiąże się to z ryzykiem znalezienia się daleko od domu w krótkich spodenkach i strugach ulewnego deszczu.
Dlatego gdy znajoma Anieśki podjęła decyzję o powrocie do Stanów, a na wyprzedaży garażowej umieściła bieżnię elektryczną, nie zastanawiałem się tylko chwilę. Przy okazji nabyliśmy drukarkę, odkurzacz, zamrażarkę i wysłużonego opla corse, ale w temacie jest tylko istotny 32" telewizor. Bo śmy sobie w takiej przybudówce do kuchni skonstruowali domowe centrum rozrywki, na które jeszcze w tej chwili składa się deska do prasowania i niepotrzebne kilometry kabla, ale jak już kurier znajdzie drogę do nas na wioskę, dysponować będziemy fitnessowym odpowiednikiem kina samochodowego,
Lokalny znajomy powiedział kiedyś, że jeśli w Irlandii oglądać będziesz się na pogodę, nigdy niczego nie zrobisz.
Chyba w tym jednym drobnym aspekcie udało nam się obejść system...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz