czwartek, 2 kwietnia 2015

Wembley

Na szali było w niedzielny wieczór nie mało. W hucie bym się nie mógł pokazać, gdybyśmy mecz na Stadionie Aviva przegrali, a i po remisie miejscowa siła robocza puszyła się jak ręcznik wyprany w Lenorze. Kamiński od siódmej rano czekał na mnie w biurze z uśmiechem, na który patrzeć szło ino przez maskę hutniczą.


Podobne nastroje panować musiały nad Wisłą czterdzieści lat temu po słynnym zwycięskim remisie na Wembley, kiedy Janek Tomaszewski w opasce na włosach powstrzymał Anglię. Tylko, że myśmy wówczas dali odpór drużynie, która jeszcze cztery lata wcześniej była wciąż urzędującym mistrzem globu. Irlandczycy na własnym (w każdym razie w teorii) boisku mierzyli się z mickiewiczowsko czterdziestym czwartym zespołem rankingu FIFA.


Nic to. Każdy zasługuje na własne Wembley.


Do Dublina wybraliśmy się mocno zorganizowaną ekipą w bardzo szerokim spektrum wieku. Bez krztyny koloryzowania można powiedzieć, że na pokładzie specjalnie na tę okazję skołowanego dyliżansu znajdowały się trzy pokolenia kibiców.


Na moje nieszczęście dzień wcześniej za dobrze bawiłem się na imprezie zaręczynowej Kulkina i w efekcie do ogólnej wesołości i raz po raz wstrząsającego autokarem śpiewu przyłączyłem się dopiero, gdy mijaliśmy znak Naas 8.


A sam mecz? Po pierwszej połowie wydawało się, że z Irlandzkimi drwalami rozprawimy się jak Wyspy Zielonego Przylądka z Portugalią.  Po przerwie jednak nasi kopacze w pełni zasłużyli sobie na wtorkowe kpiny, jakoby nadal nie wrócili do Polski, bowiem wciąż mają problemy z wydostaniem się w własnego pola karnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz