Gdyśmy przed przeszło dwoma laty schodzili z Kilimandżaro, w głowach już się nam krystalizował plan sumiennego pójścia za ciosem. Fascynacja górami kiełkowała jak ziarna magicznej fasoli w towarzystwie dwóch tatrzańskich przewodników i naszego kierownika wyprawy, którego co druga tanzańska piękność oferująca swe hebanowe ciało za garść dukatów pozdrawiała "hello Jerry".
Po powrocie do rzeczywistości czynić poczęliśmy przygotowania pod zdobycie najwyższego szczytu naszego kontynentu. A w każdym razie zachodniej jego części. Kontynentu, nie szczytu. Maciek, który poprowadził nas na Kili, skontaktował nas z alpejskim przewodnikiem i himalaistą Maciejem Berbeką. Tym samym, który jako pierwszy człowiek pokonał zimą granicę 8 000 m n.p.m. w Karokorum. Tym samym, który zdobył pięć ośmiotysięczników, w tym Mount Everest. Tym samym, który dokonał w czteroosobowym zespole pierwszego zimowego wejścia na Broad Pick kilka dni temu i tym samym, który po tym wyczynie nie wrócił już do obozu.
Z Berbeką wymieniłem tylko kilka maili. Z naszej współpracy nic nie wyszło, a na Blanca ostatecznie zdecydowaliśmy się iść bez opieki.
Nie twierdzę, że ta krótka wymiana poczty elektronicznej sprawiła, że Maciej Berbeka stał mi się bliski, a jego zaginięcie w Karakorum jest dla mnie osobistą tragedią. Fakt, że nasze ścieżki gdzieś tam się przecięły, choćby wirtualnie, sprawia jednak, że jego nieudane zejście z Broad Pick stało się jakoś wściekle namacalne. Do tego Tomasz Kowalski, który - choć szanse na to bliskie są wartościom ujemnym - siedzi być może za kamieniem na przełęczy i szczękając zębami, czeka na ratunek, który nigdy nie nadejdzie.
No smutno qrwa jest...
smutno, nawet jak się z nim maili nie wymieniało, aż dreszcze po plecach łażą, kiedy człowiek pomyśli, że pasja może zabić.
OdpowiedzUsuńJoe Simpson, najsłynniejszy pisarz wśród górołazów, napisał kiedyś, że w wysokogórskiej wspinaczce wyczynowej ryzyko jest tak duże, że ilekroć słyszy dzwoniący telefon, pierwsza myśl jaka przychodzi mu do głowy, to kto jest w tej chwili na wyprawie.
OdpowiedzUsuńNiestety, góry są piękne, ale zbierają swoje żniwo...
Ja trochę nie rozumiem posiadania pasji, która naraża życie.... Z drugiej strony na takie wyprawy chodzą ludzie świetnie przygotowani. A z trzeciej strony ;-) ja np. chcę polecieć w Turcji balonem, a ten też może spaść, podobnie jak samolot. Ale to nie znaczy, że trzeba ich unikać! Mam jednak nadzieję że Waszej paczce nic złego się nie przytrafi... Pzdr
OdpowiedzUsuńStatystycznie człowiek naraża życie od momentu, jak otworzy rano oczy ;).
OdpowiedzUsuńJak patrzę jednak na zdjęcia z wysokich gór, oszronione brwi himalaistów, wykrzywione grymasem twarze, czytam o odmrożeniach i ekstremalnym wyczerpaniu, też się zastanawiam po co ludzie to robią. Himalaiści muszą mieć nierówno pod sufitem.
Nasze górki, to zupełnie inna skala. Nie żebym je lekceważył, bo nawet na Śnieżce może dojść do tragedii. My jednak mamy fajne widoki i dobrze się bawimy. Nie naginamy granic własnej wytrzymałości...
Czyli absolutnie reasonable jesteście :-) I takie podejście rozumiem i podzielam. A że zginąć można i pod własnym domem to sama mawiam, i dlatego nie odkładam rzeczy na bliżej nieokreśloną przyszłość i emeryturę, tylko w miarę możliwości staram się realizować marzenia na bieżąco!
OdpowiedzUsuńWay to go Sister! :) Nie ma co czekać i zwlekać. Ponoć łatwiej się starzeć, jak ma się poczucie dobrze wykorzystanej młodości. Mam nadzieję, że to prawda, bo u mnie to już za chwilę ;)
OdpowiedzUsuń