środa, 27 lutego 2013

W kinie w Dublinie....

Tradycje filmowych seansów są w naszym gospodarstwie sumiennie kultywowane, toteż gdy na wiosce wieść gruchnęła, że polska kinematografia wydała na świat dzieło, które dla odmiany nie przyprawia o ból uzębienia i na własne oczy (zęby?) można się o tym przekonać w większości dublińskich multipleksów, uznaliśmy, że trza nam w drogę.


W sile dwóch jednostek zmotoryzowanych stanęlim sobotniego wieczora pod iluzjonem w sercu irlandzkiej stolicy, burzliwie rozprawiając, gdzie udać się na obowiązkowego biforka, nim rozsiądziemy się w wygodnym fotelu na projekcji "Sępa".


- Może najpierw kupimy bilety? - zasugerował ktoś, ściągając na siebie spojrzenia w buntowniczych latach szczenięcych zarezerwowane dla pomysłodawców założenia czapki, bo zimno.


Mimo wszystko niechętnie ustawiliśmy się w ogonku, ale nim osiągnęlim półmetek, czerwony komunikat na LEDowej tablicy oznajmił, że wejściówki ma seans o 19:45 rozeszły się na pniu. Gdyśmy do kasy dotarli, na projekcje o 22:10 ostały się dwa bilety, które z resztą znalazły nabywcę, nim zdążyliśmy powiedzieć 'tylko dwa?'. Na takie dictum jasnym stało się, że sobotni wypad do Dublina trzeba będzie przekwalifikować.


- To co, idziemy na zakupy? - rzuciła Lokówka


Kulkin przysłuchiwał się rozmowie z wyrazem uprzejmego braku zrozumienia na twarzy.


- Idziemy na piwo, czy ... - zagadnąłem.


- Idziemy na piwo! - Kulkin, jak przystało na miejscowego, nie widział sensu czekać, co nastąpi po drugiej stronie 'czy'.


- Znasz dobre miejsce?


- Znam świetne miejsce! - wyszczerzył się Kulkin.


- Drogie panie, widzimy się za godzinę - zakomunikowałem, po czym rozeszliśmy się do zajęć w podgrupach.


Wraz z mym irlandzkim przewodnikiem zanurzyłem się w gwarny Dublin, nim jednak dotarliśmy do szynku, minęlim nasz zaparkowany w ciemnej alejce samochód, który - jak się okazało - bezduszni, stołeczni gwardziści zakuli w dyby.


Z procedurą uwalniania auta z okowów miałem niestety okazję się zapoznać, także sprawnie dokonawszy formalności, ruszylim dalej w Dublin. Uprzednio jednak wymogłem na Kulkinie uroczyste śluby milczenia. Anieśka mówiła, żebym nie parkował w strefie ładunkowej, alem odparł wówczas, że owa strefą ładunkową będzie jeszcze tylko czterdzieści minut. Kobiety mają tendencje do uporczywego powracania do tego typu tematów, także dyskrecja była niezwykle istotna.


Kilka dni później Anieśka na przykładzie znajomych dowodziła, jak istotna jest w związku szczerość. Tak mnie tym dziewczę ujęło, żem się z sobotniego incydentu wyspowiadał. Kulkin, nawet przyparty do muru, szedł w zaparte. Jeśli kiedyś do mnie zadzwoni późną nocą, mówiąc, że zrobił coś strasznego i żebym natychmiast przyjechał z łopatą i workiem na śmiecie typu heavy duty, zapytam tylko o adres.


Póki co jednak jesteśmy w Dublinie i o lojalności Kulkina jeszcze nie wiemy. Mój budżet właśnie uszczuplił się o 80 euro, mimo to dziwnym zdało się mnie, że mnie Irlandczyk prowadzi do ... kościoła. No ale w takim kościele to ja bym z chęcią co niedziela bywał.


Dla stałych bywalców irlandzkiej stolicy to nie nowina, ale do naszego zaścianka wieści docierają z opóźnieniem, toteż po ośmiu latach siem dopiero dowiedział, że pewien szkocki grajek przerobił podupadły ciut kościół w centrum Dublina na knajpę. Nad Wisłą, na takie przekwalifikowanie Domu Bożego moherowa armia chwyciłaby za widły. W kraju, gdzie sobotni wieczór w knajpie jest równie obowiązkowy jak niedzielny poranek w kościele, a trzej królowie to Guinness, Carlsberg i Heineken, nikt nie poczuł się urażony.



Dwa lata później w krypcie kościoła powstał klub nocny.


Wideł i pochodni wciąż nie widać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz