wtorek, 15 stycznia 2013

Pianka na guinnessie

Moja agentka w osobie Anieśki załatwiła mi wjazd na najgorętszą tegoroczną imprezę – zlot emigracyjnych bloggerów. A przypominam, że na emigracji tworzyły takie postacie jak Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Krasiński, także to grubsza afera jest. Do The Porterhouse przybyła sama śmietanka irlandzkiej blogosfery pod flagą biało-czerwoną. Pianka na guinnessie.

Na miejsce dotarliśmy ciut spóźnieni – zataczając coraz to szersze kręgi wokół pubu, dopiero za trzecim okrążeniem znaleźliśmy miejsce parkingowe. Na ostatnie pięterko The Porterhouse wchodziłem z duszą na ramieniu, wycierając spocone ręce w spodnie.

- Młody, dobrze że jesteś! – sponsor imprezy przyjacielsko otoczył mnie ramieniem – Drinki trzeba przynieść. Widzisz tego koleżkę w czerwonych portkach, dla niego red ale, upewnij się, że w temperaturze 11 stopni. Tej niewysokiej damie przyniesiesz portera….

Słuchałem z wypiekami na twarzy, gdy nasz organizator wskazywał palcem kolejnych słynnych bloggerów.

- …zapamiętałeś?

- Tak.

- Tak, co?

- Tak, proszę pana – poprawiłem się.

- No to myk myk.

- Chłopcze, chłopcze – znajomy głos z końca sali sprawił, że przebiegłem wzrokiem wzdłuż własnego ramienia, spodziewając się znaleźć dłoń Anieśki na jego końcu, ale Anieśka już siedziała pod oknem w towarzystwie ładnej blondynki i pstrykała na mnie palcami. Zawsze lepiej odnajdywała się na salonach.

- Dla mnie cola… Czekaj! Nie skończyłam. Z jedną kosteczką lodu.

Rozdawszy napoje rozejrzałem się po sali i dyskretnie poddryfowałem do najbliższej grupki wybitnych bloggerów. Towarzystwo właśnie wybuchało śmiechem, do którego ochocza się przyłączyłem, ciut chyba nazbyt entuzjastycznie, bowiem natychmiast skupiłem na sobie zdumione i nieco zniesmaczone spojrzenia.

Z niezręcznej sytuacji wybawiło mnie przybycie kolejnej znakomitej bloggerki. Z prędkością atakującej kobry wyciągnąłem rękę na powitanie, ale nadchodząca dama w przelocie tylko przewiesiła przez nią swoje palto, do drugiej wcisnęła mi walizkę z naklejką DONEGAL. Uśmiechnąwszy się szeroko, wyciągnęła ramiona w stronę rozweselonej gawiedzi i zawołała: my darlings!

Gdy na salony wkroczyła kolejna bloggerka – świeżo odebrawszy lekcję – natychmiast wyciągnąłem rękę po płaszcz. Nadludzkim wysiłkiem woli, zmusiłem się, by nie opuścić spojrzenia poniżej linii podbródka. Odruchowo wsunąłem wciśnięty w dłoń banknot do kieszeni, ukradkiem ocierając kropelkę krwi spod nosa.

Po niespektakularnych porażkach w damskim obszarze blogosfery, postanowiłem poszukać sobie miejsca wśród marsjańskiej części towarzystwa. Szło nawet nieźle, tam żarcik, tu żarcik, klepanie po plecach. Potem jednak szarpidruty zaczęły na wiosłach rzępolić i tłuc w gary. Jazgot zrobił się straszny i już sam nie wiedziałem, czy straciłem głos, czy słuch. W efekcie obraz zafalował mi jak tafla wody na wietrze i zobaczyłem siebie przed przeszło siedmiu laty, podczas szkolenia w Manchesterze. Siedzę z Donalem w McDonaldzie, reszta chłopaków dokarmia nowotwór przed lokalem. Donek coś mówi, ale ja jeszcze nie rozumiem tego jego seflunienia. Kiwam tylko bezrozumnie głową. Szczęśliwie prezes śmieje się w własnych dowcipów, co nieco ułatwia reakcję.

Mam nadzieję, że nic nie pokręciłem. The Porterhouse jest jedynym przybytkiem w Irlandii, włączając sklepy papiernicze i drogerie, gdzie nie można nabyć guinnessa. Można za to nabyć pszenicznego Erdingera, z którego to faktu korzystałem bardzo gorliwie, przez co wspomnienie tamtego wieczora, może mi się ciut wykrzywiać.

Ponad wszelka wątpliwość pamiętam natomiast, że sympatycznie było i mam nadzieję na więcej. Niektórych blogów nie czytałem, ale na pewno zacznę. Niektóre blogi czytałem, ale teraz będę mógł sobie do nich twarz – jak znak wodny – dopasować.

I za prawdę powiadam Wam, słusznie prawi Phileas Fogg. Ziemia się skurczyła. Okazuje się, że z autorką jednego z pierwszych blogów jakie czytać zacząłem w Irlandii, minąłem się pewnie nie raz i nie dwa na pełnej nieświadomce na studenckim kampusie.

2 komentarze:

  1. No zaprawdę, od teraz chyba zacznę czytać Twoje posty z dużym przymrużeniem obu oczu, bo podkoloryzowałeś mocno, aczkolwiek wszystkie postaci rozpoznaję :-D
    Było bardzo interesująco i mam nadzieję że impreza zostanie kiedyś powtórzona!
    Pozdr :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznaję, czasem ciut rzeczywistość podrasuję. Na przyklad, gdy pisałem o Mont Blanc, szło mi o Babią Górę. A gdy chwaliłem się, że byłem w Szwajcarii, miałem na myśli Kaszubską.

    OdpowiedzUsuń