sobota, 20 sierpnia 2011

Złe miłego początki

Jest sobota. Czeka mnie jeszcze jakieś dziesięć godzin pracy, kilka godzin snu i samolot do Monachium o 7:20. Mamy trzynasty dzień sierpnia, stąd nawet nie dziwi mnie, że jeden z kierowców zamiast ładunku kwiatów, przywozi pustą naczepę, po czym z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku rusza do domu. Właściciel firmy przewozowej obiecuje naprawić błąd w ciągu pół godziny - to takie zabawne irlandzkie określenie dla sześćdziesięciu minut.

Po chwili dzwoni kolejny dostawca. Jego kierowca zapomniał po drodze zgarnąć dwustu pięćdziesięciu skrzynek brokuł. Będzie za ... pół godziny.

Jeśli przychodząc do pracy liczyłem, że wrócę do domu przed północą, teraz wyzbywam się wszelkich złudzeń. Nie udało się Kopciuszkowi, nie uda się i mnie. Przynajmniej nie stanę w progu w jednym bucie.

Po ostatnich poprawkach bagażowych udaje mi się jeszcze wykroić godzinkę snu, po czym, zgarniając po drodze Quy-Syu, ruszamy na lotnisko. Porzucamy auto na parkingu długoterminowym, po czym przesiadamy się w autobus pod halę odlotów.

Wyskakuję już na pierwszym przystanku - w aucie został iPad, a wraz z nim zestaw filmów na drogę oraz mapy, numery rezerwacji i bezcenne notatki dotyczące zbliżającej się fascynującej ekspedycji. Ile sił w nogach biegnę do samochodu, co wygląda dosyć pokracznie, bowiem dla przyoszczędzenia miejsca w głównym bagażu, sztywne buty pod raki półautomatyczne mam na nogach. Jeśli ktoś kiedyś miał ma stopach buty narciarskie, wie o chodzi.

Anyway, dopadam do auta, wyciągam iPada i dawaj biegiem na ostatni przystanek. Autobus udaje mi się złapać, nim zdążył objechać cały parking. Anieśka i Qyu-Syu nie zdają sobie jeszcze sprawy, że jestem na pokładzie. Oczami wyobraźni już widzę ich miny, gdy wyskoczę z autobusu, nim zdążą wytaszczyć bagaże i spytam z udanym zdziwieniem: co tak długo? Szczerzę się sam do siebie jak głupi do sera, ale po chwili uśmiech zastyga mi na ustach. Ładunek emocjonalny jest na tyle duży, że nawet kierowca spogląda na mnie zaciekawiony.

- Wszystko ok? - pyta.
- Niezupełnie. Możesz mnie wysadzić na światłach? Nie wziąłem dokumentów z samochodu.

6 komentarzy:

  1. Aj. Z tytułu wnoszę, że jednak ostatecznie dotarłeś do samolotu ze wszystkim, co było potrzebne?...

    OdpowiedzUsuń
  2. Oprócz śniadania. Na lotnisku serwują bardzo przyzwoite Irish breakfast. Sadzone jajko, smażony boczek i fasolka. Normalnie miodzio. Zabrakło nam jednak czasu. I na tym pech wcale się nie skończył. Goniły mnie wielkie głazy i ogólnie otarłem się co najmniej o soczystego siniaka milion razy... ale o tym niedługo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubię historie w odcinkach a ta jak mi się zdaje będzie miała ciąg dalszy :) Jak zostawiałem samochód na parkingu to w komórce zapisywałem sektor, po powrocie z innego świata (Polska) mogłem nie pamiętać gdzie go zostawiłem. Aha, ganiające głazy też mnie zainteresowały.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie mylisz się Pendragonie, to będzie historia w odcinkach. Konkretnie dwóch. Ja zwykle informuje wszystkich uczestników wyjazdu, na której alejce zostawiłem samochód. Robię tak odkąd po Sylwestrze w Paryżu pół parkingu z kumplem przeczesaliśmy nim się udało odnaleźć samochód. Co zabawne samo wypowiedzenie numeru alejki na głos sprawia, że nigdy z pomocy towarzyszy nie muszę korzystać. Tak jakby zapisywał się w ten sposób w pamięci trwałej.A o głazach na razie sza... ale było gorąco.

    OdpowiedzUsuń
  5. No to czekam na ciąg dalszy... Czy wypada mi pytać, jaka góra jest koło Monachium...? Czy spojrzysz na mnie takim wzrokiem, jak koledzy z pracy na wieść, że nie wiem KTO GRA w weekend! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bez obaw. Do Góry mieliśmy z Monachium jeszcze 260 km :).

    OdpowiedzUsuń