Po przylocie do Monachium przesiedliśmy się w malutkiego Hyundaia I20 i ruszyliśmy do Austrii. Pod nieobecność Kostka, naszego etatowego kierowcy, pozostawić musiałem sześciopak lokalnego piwa na pastwę Quy-Syu, a sam zająłem miejsce za sterami. Zły to był pomysł, bowiem niespełna dwieście kilometrów później ciupek przytarłem o krawężnik i nam się nieco geometria samochodu oraz środek ciężkości zachwiały, a kołpak zaczął robić takie dziwne 'brzziuuu', wobec czego konieczna okazała się jego częściowa amputacja.
Do maleńkiej, alpejskiej miejscowości St. Jakob im Defereggental dotarliśmy znacznie później aniżeliśmy oczekiwali. Plany nasze jednak nie uwzględniły, że słynne, niemieckie autostrady mogą być zakorkowane od prawej do lewej. Na kufelek zimnego Lokalnego i porcję Sznycla po Wiedeńsku czasu jednak styknęło.
Późną nocą dołączył do nas Kostek z bratem i narzeczoną. Cała trójka jeszcze w sobotę bawiła się w Polsce na weselu, w południe wskoczyli jednak w auto i o trzeciej nad ranem rozbijali już namioty pod naszym pensjonatem.
Kole południa ruszyliśmy na Kals, a następnie, z parkingu pod Lucknerhaus, pieszo na najwyższy szczyt Wysokich Taurów (sic!) i Austrii - Grossglockner (3798 m. n.p.m.), numerek cztery na liście Korony Europy.
Pogoda nam sprzyjała, tyle, że jeszcze sobie z tego nie zdawaliśmy sprawy. Do schroniska Studhutte na wysokości 2 800 m. deszcz nie słabł ani na moment. Na domiar złego poprzypinany do plecaków sprzęt nie pozwalał właściwie zabezpieczyć ich przeciwdeszczowym kondomem. Nim więc na dobre rozpoczęliśmy zdobywanie pierwszego europejskiego trzytysięcznika w naszej karierze, zdążyliśmy przemoczyć połowę ekwipunku.
W Studhutte zostawiliśmy Quy-Syu i kostkową Narzeczoną, którzy, ze względu na brak sprzętu, nie mieli czego szukać w wyższych partiach gór. Czwórka nasza natomiast po szybkim posiłku i przekonfigurowaniu bagażu ruszyła dalej. Szczęśliwie deszcz ustał, choć chmury nad nami jasno dawały do zrozumienia, że zastrzegają sobie prawo powrotu do poprzedniego stanu rzeczy bez uprzedzenia.
Po kwadransie dotarliśmy do lodowca Kodnitzkees, gdzieśmy przystanęli na rodzinną naradę. Lodowiec ma nieprzyjemną tendencję do pękania, co prowadzi do powstawania szczelin, zwykle doskonale zakamuflowanych śniegiem. Szczeliny takie łatwo znaleźć tyle, że wiąże się to zwykle z lotem nurkującym jednego z uczestników. Zwykle pierwszego z powiązanej liną tyraliery, a teraz przyszła pora ustalić, kto to będzie.
Padło na mnie. W końcu jeśli ktoś ma się wpieprzyć do szczeliny lodowej, to pewne jak kac po trzech piwach, lampce wina, pół litra żołądkowej gorzkiej i tym śmiesznym, babskim, kolorowym koktajlu z parasolką, że będę to mła. A wtedy lepiej, żebym znajdował się w miejscu zapewniającym wszystkim doskonały widok. Co by niespodzianki nie było.
Pierwszą szczelinę minęliśmy poniżej linii firnu. Śnieg tam topniał i bystrymi strumykami spływał do niewielkiego stawu u czoła lodowca, także olbrzymiego pęknięcie w podłożu nie dało się nie zauważyć.
W drugą szczelinę się oczywiście wpieprzyłem. To był ułamek sekundy. Prawa noga przebiła cienką warstwę śniegu. Szczęśliwie lewą piętą przypakowałem sobie w pośladek, dzięki czemu stopą zaparłem się o krawędź i w szczelinie tkwiłem, choć przypadkiem, to jednak w miarę stabilnie i tylko do pasa. Wyjście okazało się trudniejsze niż sądziłem. Śnieg po bokach wisiał nad lodową studnią, a więc nie zapewniał żadnego oparcia dla rąk. Podłoże za mną, pod kilkucentymetrową warstwą zimnego puchu, skrywało twardy lód - zerowy punkt zaczepienia dla czekana. Moja niezawodna ekipa musiała mnie więc wyciągać na przypiętej do uprzęży linie. Akcja zakończyła się pełnym sukcesem.
Tymczasem słońce za nami opadało coraz niżej i powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że można było wyruszyć choćby godzinkę wcześniej. W pewnym momencie chmury przed nami rozstąpiły się ukazując kolejne schronisko. Bardzo to było zdarzenie fortunne, bowiem do tej pory pojęcie o kierunku mieliśmy raczej umowne.
Droga przed nami wiła się zygzakiem, pod, zdawałoby się, niemożliwym do podejścia kątem. Małymi kroczkami gubiliśmy jednak za sobą dystans i wyglądało na to, że przed zmrokiem zdążymy. Po chwili minęliśmy dwójkę Słowaków zmierzających w przeciwnym kierunku. Krzyczeli do nas coś co brzmiało jak: ósma wieczera. Dupa, a nie zegarynka - pomyślałem, bo do ósmej pozostało dobre dwadzieścia minut.
Po chwili dotarliśmy do grani i jasnym stało się, co na myśli mieli Słowacy. Wiatr zerwał się, że mało łba nie urwie. Skryliśmy się za skałami, by zdjąć raki, osłonić twarze przed wichurą i przejść z trybu lodowcowego do via ferraty. Po kwadransie podejścia po zabezpieczonej stalowymi linami skale, przy szalejącym wietrze, dotarliśmy do ciepłego schroniska Erzherzog-Johann-Hutte.
Zmrok zapadł nim zdjęliśmy buty.
Jak mowa o szczelinach to od razu przypomina mi się jeden taki film, 127 godzin (chyba). W ogóle nie widzę nic porywającego żeby tłuc się tyle czasu i tak daleko żeby potem wpaść do jakiejś szczeliny. Ale hobby Ci się rozwinęło bardzo szybko i głęboko.
OdpowiedzUsuńNapięcie rośnie lawinowo... :) Czy dobrze myślę, że to najniebezpieczniejsza twoja wyprawa so far?
OdpowiedzUsuńBardzo dobry film nawiasem mówiąc, ale nam takie atrakcje nie groziły.Gdybyś sztachnął się Pendragonie górskim powietrzem, stanął na wierzchołku góry, spojrzał w dół ... na chmury i ośnieżone szczyty, miód z boczkiem powiadam Ci.
OdpowiedzUsuńWbrew pozorom nie było tak niebezpiecznie. Byliśmy dobrze przygotowani, zabraliśmy ze sobą raki, czekany, liny, uprzęże i sporo przed wyjazdem poczytaliśmy, także nic złego nie miało nam się prawa stać.Z pewnością była to jednak najtrudniejsza góra jaką zdobyliśmy.
OdpowiedzUsuń