Żywot trzydziestolatka nie jest łatwy, co twierdzę z perspektywy dziesięciodniowego doświadczenia w zakresie.
W wielkanocną sobotę, w ramach obchodów tragicznej, trzydziestej rocznicy moich narodzin, Anieśka pozwoliła mi sprosić do domu 'chołotę', w związku z czym z pełnym zaangażowaniem, do szóstej rano staraliśmy się spić mnie w pestkę. Bez jakichś oszałamiających sukcesów, bowiem na stole roiło się od jadła wszelakiego, skutecznie spowalniającego amnezyjne działanie alkoholu.
Może i dobrze się stało, bowiem już dnia następnego przyszło mi stawić się w pracy. Niby dopiero na czternastą, ale szczególnie rześki jakoś nie byłem. Pewnym pocieszeniem był widok potężnie sponiewieranego Kostka. Po pierwsze dlatego, że smarkaczem jest, o co od czasu napoczęcie trzeciej dekady mam do niego żal. A po drugie zwykle sytuacja jest odwrotna - Kostek zasypia na imprezie z nosem w talerzu, ale nazajutrz to on fruwa w pracy radosny jak skowronek, podczas gdy ja egzystuję na granicy śmierci klinicznej.
Największym pocieszeniem był jednak gwizdek na fajrant, zwłaszcza, że oprócz miłej perspektywy ciepłego łóżka oferował także wolny od pracy poniedziałek. Do pełnej regeneracji sił jednak nie doszło, zebraliśmy się bowiem w casa del Kostek na wieczornego pokera. Pomnożywszy nieco fortunę, zgodnie z planem zadzwoniłem po Anieśkę, co by nas po domach rozwiozła. Niestety pewien nierozważny użytkownik pojazdu zostawił włączone radio, pozbawiając nas jedynej możliwości powrotu do domu. W Irlandii niby kryzys, ale żaden taksówkarz nie kwapił się, by odebrać o czwartej w nocy telefon. Ostatecznie do domu zawiózł mnie Kostka współmieszkacz po powrocie z nocki na stacji paliw. O ósmej rano. Urbasia prosto do pracy, ale z moimi żetonami. Znaczy jest sprawiedliwość.
Do pracy znów zawitałem półprzytomny, a na domiar złego wieczorem czekał mnie jeszcze bankiecik na cześć Archibalda, który w myśl nowych reguł zakończył służbę w naszej hucie. Jeden drink zarzekałem się, ale w drodze do domu znów akompaniował mi śpiew ptaków.
W środę wróciłem doma prosto z roboty, jak Pani Matka przykazała, ale organizm zgłupiał w tym całym galimatiasie, spać mi nie dał do czwartej, by bez wyraźnej przyczyny obudzić o ósmej. Do pracy trafiłem na autopilocie
Gorączka i ból gardła w piątek nawet mnie nie zaskoczyły.
Już szron na głowie, starsi panowie...
Szron na głowie a czas nas posuwa, to już dziesięć dni zleciało! Nocka na stacji paliw - to wieje cywilizacją. Przez długi czas myślałem, że nie ma tu całodobowych cepeenów i całe szczęście dowiedziałem się w samą porę. Po kumpla kiedyś jechałem na lotnisko na oparach bo zapomniałem na czas zatankować, mijałem wszystkie śpiące wioskowe dystrybutory aż wreszcie za Ashbourne o niebiosa okienko otwarte i paliwo sprzedają. Gdyby nie to, to kumpla odebrałbym, ale do domu wrócilibyśmy dopiero następnego dnia.
OdpowiedzUsuńbeen there. Ze znajomymi eksplorowaliśmy kiedyś Północną i na stację zajechałem w zasadzie siłą rozpędu. A innym razem staruszków do Corku wywiozłem i stacji szukać musiałem z dala od głównej drogi, jasny bowiem się stało, że w przeciwnym razie czeka nas nocka w aucie. Inna sprawa, że ja do tankowania podejście mam raczej nie naglące. W seacie paliwa zabrakło mi dwa razy, raz w wypożyczonej corsie i kolejne dwa razy w nieśmiertelnej favoritce. A na Cyprze wracać się musieliśmy z pięknej górskiej trasy, bom sobie uwidział zatankować w drodze powrotnej. Ot cały ja :)
OdpowiedzUsuńA ja myślałam, że takie numery potrafi wykręcić tylko moja roztrzepana znajoma Mary :) Kiedyś zabrakło jej paliwa na środku drogi - musiała ściągać do siebie męża z kanistrem :) Wybacz, ale jak można zapomnieć o zatankowaniu auta?? :) Poważnie pytam :) Nie mieści mi się to w głowie ;)
OdpowiedzUsuńAleż to nie jest kwestia zapomnienia, tylko świadoma decyzja: aaa, na pewno dojadę do następnej stacji na tym co mam. Nie pamiętam żebym zatankował auto przed zapaleniem się kontrolki, a w pewnych warunkach od tego momentu próżno stacji szukać. Lubię dreszczyk niepewności ;)
OdpowiedzUsuń