wtorek, 19 kwietnia 2011

Sewilla

Z pomysłem wyjazdu na Gibraltar znów wyskoczył Kostek.

- Czemu Gibraltar? - zagadnąłem
- Bo tam są małpy - odparł jakby to wyjaśniało wszystko.
- Małpki? - ożywiła się Anieśka - Małpeczki? Takie małe, słodkie, co je pogłaskać można?

Z westchnieniem sięgnąłem po kartę kredytową.

Ostatecznie w sile dziewięciu osób zameldowaliśmy się na dublińskim lotnisku, skąd pofrunęlim do Sewilli.

Stolica Andaluzji przywitała nas słonecznym popołudniem. Nie bez problemów dotarliśmy do hotelu, bowiem ciapa - czyli mła - zapomniała dżipiesa. W recepcji pan, mimo naszych gorliwych zapewnień, że my no entiendo espanyol ni w ząb, usilnie starał się nam coś po hiszpańsku wytłumaczyć. Po długiej dyskusji, od której rozbolały nas ręce, porzuciliśmy balast w pokojach i ruszyliśmy na randkę z Sewillą. Podążając tropem pomarańczowych drzewek wsiąknęliśmy w gwarną, roziskrzoną starówkę. W labiryncie ciasnych uliczek, pośród wysokich kamienic łatwo było stracić orientację, niemniej udało nam się dotrzeć do fenomenalnej katedry de Sante Maria. Nie lada wyczyn był to dla najmniej ... hmmm ... aerodynamicznego z towarzystwa Skwarka, któremu małe szanse dawaliśmy w starciu z wąskimi alejkami Starego Miasta. W żadnym momencie nie pozwalaliśmy Skwarkowi zamykać pochodu, nie tyle z niepokoju, by nie ugrzązł niezauważenie w ciasnym przejściu, co by nie znaleźć się w śmiertelnym potrzasku, gdybyśmy trafili na ślepy zaułek.

Posiliwszy się pod wieżą La Giralda ('przepraszam, zamawiałam rybę, gdzie tu jest ryba?', 'o te tu cienkie, okrągłe placuszki, senorita) ruszyliśmy dalej. Prowadzeni przez naszego nieustraszonego przewodnika - w tej roli znów mła - wylądowaliśmy ... trzy kroki od hotelu, chociaż żeśmy zmierzali w kierunku całkiem przeciwnym. Część grupy to niefortunne zrządzenie uznała za znak, by oddalić się na z góry upatrzone pozycje, podczas gdy my z Urbasiem postanowiliśmy zabrać dwie czarujące damy na kieliszek sangrii.

Mimo późnej pory udało nam się znaleźć otwartą jeszcze knajpkę i po chwili sączyliśmy zimną sangrię, przy ruchliwej, brukowanej uliczce. Rozochoceni wybornym trunkiem zarządziliśmy powtórkę dla pań i coś mocniejszego dla panów.

- Aha - zakrzyknął elegancki kelner - polecam w takim razie doskonałą hiszpańską brandy Luis Felipe.
- W takim razie poprosimy jeszcze talerz równie doskonałych serów i wędlin hiszpańskich - przyklasnęła Anieśka.

Garson ukłonił się wytwornie, by po chwili wrócić z garścią przekąsek i dwiema szklankami, które w ekwilibrystyczny sposób napełnił gorącą wodą i umieścił na nich pękate kieliszki.

- Za minutę brandy osiągnie właściwa temperaturę i wówczas możecie panowie przystąpić do degustacji - powiedział nalewając brunatny płyn do kieliszków.

Mruknęliśmy na znak, że mówi rzeczy oczywiste, w myślach roztrząsając, którą z towarzyszek zostawić w rozliczeniu. Tak podany alkohol z pewnością nie kosztuje miedziaka. I choć do rachunku poprosiliśmy szklankę zimnej wody i sole trzeźwiące, brandy warte było swej ceny, zwłaszcza podkreślone wyśmienitymi przekąskami.

Kolejnego dnia przyjrzeć się mieliśmy Sewilli w świetle dziennym. Niestety miejscowy stadion piłkarski okazał się zamknięty (co dotknęło mnie osobiście, specjalnie na tę okazję wziąłem bowiem ze sobą trykocik Valencii), pałac królewski Alkazar oblężony jak Wiedeń, udało się jeszcze wejść na Złotą Wieżę i grupa ogłosiła, że ma dosyć. Ku mej rozpaczy, w demokratycznym głosowaniu, uradziliśmy kierować się na wybrzeże i złociste plaże.

Też tak kiedyś miałem. Rodzicie nazywali mnie wówczas tobołkiem.

Zdjęcia tutaj

4 komentarze:

  1. pendragon@op.pl19 kwietnia 2011 18:44

    Pikna pogoda, ale gdzie flaga NAAS?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciapa nie tylko dżipiesa zapomniała...

    OdpowiedzUsuń
  3. Hehe :) Sewill ajest na mojej liście, odkąd zobaczyłam fotki Dublinii, cudo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Gorąco polecam...

    OdpowiedzUsuń