środa, 9 marca 2011

Dzień IV

O świcie obóz Barranco rozbrzmiewa głośnym sto lat. Marysia obchodzi dziś urodziny. Uczcimy to póki co dodatkową porcją owsianki. Na większą ekstrawagancję pozwolić sobie w tej chwili nie możemy, bowiem czeka na nas Barranco Wall - niemal pionowa, trzystumetrowa* ściana skalna. Jest to jak do tej pory najtrudniejszy technicznie odcinek trasy. Wąska ścieżka prowadząca na górę absolutnie uniemożliwia wyprzedzanie, więc obóz opuszczamy wcześniej niż zwykle, by uniknąć kolejek. W korzystnych warunkach pogodowych Ściana Barranco, przy zachowaniu odrobiny rozsądku, nie stanowi większego ryzyka. Jednak w deszczu, na mokrych skałach bardzo łatwo się poślizgnąć, a wtedy ... połowę odcinków Mody na sukces może przed oczyma przelecieć, nim gruchnie się o kamienie na dole.

Szczęściem pogoda nam sprzyja - jest sucho i bezwietrznie. Maciek uczula, by na trudniejszych odcinkach zachować trzy punkty podparcia, tzn w każdym momencie trzy kończyny dotykają skały. Idzie jak po maśle, choć panie mocno się tej chwili obawiały. Zapewne na skutek demonicznej propagandy Jerzego, który najwyraźniej uważał, że lepsze miłe zaskoczenie, niż pełne spodnie już na początku wspinaczki.

Ścianę Barranco pokonujemy w dwie godziny. Z góry roztacza się piękny widok. Tak w każdym razie zakładamy na podstawie niewielkiego prześwitu między chmurami. Dalej jest już z górki. Nie dosłownie. Łagodnym trawersem obchodzimy górę, aż do doliny Karanga. Tam też znajduje się ostatnie źródło wody. Z wąskiego strumyczka tragarze targają baniaczki do znajdującego się dwieście metrów wyżej obozu Karanga, a także do następnego - Barafu Camp na wysokości 4 600 m n.p.m.

Dzisiejszy odcinek nie jest specjalnie wyczerpujący. Część ekip zatrzymuje się w Karanga Hut tylko na krótki popas, po czym rusza do następnego obozu. My jednak zostajemy na noc. Jerzy planując wyprawę do serca wziął sobie pole-pole. Być może właśnie dlatego jego grupy maja tak duży współczynnik wejścia na szczyt - bliski stu procentom, podczas gdy średnia dla Uhuru Peak wynosi pięćdziesiąt procent.

Do zabicia jest sporo czasu, bowiem do obozu docieramy w południe. Szybko znajduje się butelczyna koniaku, w intencji jubilatki. Marysia, jak się okazuje, z samego Poznania targała na plecach urodzinowe bombonierki, także impreza się rozkręca.

Ja świętuje także swoją małą okazję: w obozie Karanga opuszczają mnie problemy żołądkowe.

Teraz nie może się nie udać...

*) Ja to, kurcze, tych trzystu metrów nie jestem taki pewien. Dałbym dwieście, ale przeczesując świat www tylko na taką liczbę się natknąłem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz