wtorek, 8 marca 2011

Dzień III

Noc spędzona na wysokości niemal 4 000 metrów każdemu daje w kość. Na śniadaniu stawiamy się zziębnięci jeszcze przed świtaniem. Owsiankę wciągamy na pełnej szybkości, na zewnątrz bowiem za chwilę rozpoczyna się spektakl. Poranek jest bezchmurny co pozwala napawać się kapitalnym widokiem. W dali Meru już stoi w słońcu, cały obóz jednak spowity jest cieniem wielkiej góry. Nie na długo. Granica słońca i cienia mknie w naszym kierunku. Po chwili grzbiet Kilimandżaro rozjarza się i zza masywu wychodzi słońce. Momentalnie robi się ciepło. No jak w bajce jest.
Nie ma jednak czasu na pospieszne nawet kreślenie poematów opiewających piękno tanzańskiego krajobrazu. Przed nami pierwszy trudny odcinek trasy. Dzisiaj przekraczamy 4 000 m n.p.m. Reakcja organizmu na zmniejszającą się zawartość tlenu w powietrzu dla każdego niemal jest zagadką.
Po opuszczeniu Shira Camp krajobraz zmienia się. W tyle zostają wielkie wrzosy, a wokół nas nic tylko skalne pustkowie. Kilimandżaro wydaje się na wyciągnięcie ręki. Ciężko uwierzyć, że jeszcze trzy dni muszą minąć zanim staniemy na szczycie.
Do samego Lava Tower na wysokości 4 600 m n.p.m. nikt nie odczuwa żadnych dolegliwości. Jedynie Marek zostaje w tyle ze względu na niedawny uraz kręgosłupa. Dopiero po interwencji grupy zgadza się zostawić plecak tragarzowi.
Do tej pory najwyższym szczytem jaki zdobyłem był słowacki Chopok (2039 m n.p.m.). Rekord życiowy pobiłem więc zanim dobrze opuściliśmy bramę parku narodowego i poprawiałem go z każdym krokiem. Anieśka, nieświadoma doniosłości chwili, nowa życiówkę ustanowiła jeszcze w busie. W tej chwili licznik zatrzymał się dla nas obojga na 4 600 m, bowiem z Lava Tower ruszamy do obozu Barranco, położonego niemal siedemset metrów niżej. 
Paradoksalnie pierwsze objawy choroby wysokościowej pojawiają się w trakcie drogi w dół. Nic poważniejszego niż delikatny ból głowy, choć część ekipy wzbudza niepokój ...śpiewając kolędy.
Zejście nie jest bynajmniej lekkie i przyjemne. Mocno obciąża stawy kolanowe i zaprzęga do ciężkiej pracy partie mięśniowe, które do tej pory bezrobotne pokpiwały z uwijającego się w pocie czoła czterogłowego. Mimo, że zrobiliśmy tego dnia raptem siedem kilometrów na miejscu czuję się jak koń po Wielkiej Pardubickiej. Maciek radzi mi wykonać kilka ćwiczeń rozciągających.
Na co dzień biegam, pływam, kopię piłkę i o rozciąganiu, wydawało mi się, to i owo wiem. Z błędu wyprowadza mnie Jacek, który w prawdziwym życiu trenuje jogę. Rzuca mi kilka wskazówek, poprawia postawę i po chwili Anieśka z Kostkiem wypadają z odsieczą z namiotu* uzbrojeni w noże stołowe. Pierwszy raz pozwoliłem facetowi dotknąć moich pośladków i przyznać muszę niechętnie, że było warto. Po bólu mięśni nie został nawet ślad.
Podczas, gdy ja pozwalam, Jackowi robić ze sobą rzeczy, na jakie nie pozwoliłbym Anieśce, Marek zażywa kąpieli w pobliskiej rzeczce. Zazdrość wzbudza wśród ekipy maszerując czysty i zrelaksowany przez obóz, nikt jednak nie decyduje się pójść jego śladem. Jest wieczór, 3 930 m n.p.m., zimno jak w suwalskim. Nawilżane chusteczki znów będą musiały zastąpić prysznic i gąbkę.
To już trzeci dzień bez kąpieli. Nic dziwnego, że w takj gęstej atmosferze zasypiamy jak dzieci jeszcze przed 22.

*) Z namiotu-stołówki. Nie żeby na wysokości jakieś rozluźnienie obyczajów nastąpiło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz