W tym roku mija 30 lat odkąd firma, na liście płac której figuruje Anieśka, działa w Irlandii. Z tej okazji zarząd firmy postanowił wyprawić Ojcu Założycielowi imprezę niespodziankę. Kameralną taką. Tylko 140 najbliższych znajomych i współpracowników.
W krótszej perspektywie zaowocowało to zjawiskiem zupełnie niemal przeze mnie zapomnianym - Wolną Sobotą. Nie wolną od pracy, a Wolną. Przez duże W. Do tej pory wolny weekend oznaczał wyprawę na drugi koniec świata, a co najmniej na drugi koniec Irlandii, co wiązało się pobudką skoro świt i powrotem po nocy, w stanie krańcowego wyczerpania. Ta sobota wiązała się z niespiesznym śniadaniem i leniwym wylegiwaniem się przed naszym prywatnym ośrodkiem rozrywkowo-rekreacyjnym (laptopem się znaczy), podczas gdy Anieśka w pokoju obok nakładała na siebie kolejne warstwy środków upiększających. Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i na mnie przyszła wreszcie pora, by doprowadzić się do stanu używalności i wcisnąć w ściągnięty w trybie awaryjnym z Polski garniak. Łatwe to nie było, jako że, zdaje się w efekcie dekompresji podczas lotu, gajerek mocno się skurczył. Tylko tak potrafię wytłumaczyć dlaczego do jego dopięcia niezbędne były dwie osoby i zestaw narzędzi budowlanych.
Sama impreza mocno się udała. Ojciec Założyciel, przekonany, że w hotelowej restauracji zjawia się, by uczcić w wąskim gronie rodzinnym dziesiątą rocznicę ślubu córki, niespodzianką był zachwycony. Był wystawny obiad, przez co moje i tak trzeszczące złowróżbnie spodnie naprężeniem dorównywały skorupom gwiazd neutronowych. Były poważne przemówienie, z których dowiedzieliśmy się głównie jak wiele Ojciec Założyciel zawdzięcza stojącej za nim kobiecie i o ile większym niż sama firma osiągnięciem jest piątka jego wyjątkowych dzieci, w całości oczywiście znajdująca zatrudnienie w imperium ojca. Na koniec były balety i oblegany nonstopicznie płatny barek. Tu miałem okazję sie przekonać jak szybko Irysy potrafią się urżnąć. I to bynajmniej nie z powodu słabych głów, a budzącego głęboki szacunek współczynnika wypitego alkoholu w jednostce czasu. Mocno starałem się dotrzymać im kroku, ale mimo sumiennie pochłanianej whisky z colą (żadnego wrażenia nie robi na mnie fakt, że niektórzy uważają to za profanację), po dwóch godzinach maratonu co poniektórzy zawodnicy już mnie dublowali.
Królową balu została oczywiście Anieśka, na którą zewsząd padały pożądliwe bądź zawistne spojrzenia. Zależnie od płci patrzącego. 16 godzin pracy nad makijażem, 78 km wydreptanych w centrach handlowych w poszukiwaniu upragnionej małej czarnej i 92 000 euro wydane na wszelkie świecidełka i upiększające eliksiry wyraźnie się opłaciły ;). Nagroda publiczności natomiast, jak najbardziej zasłużenie powędrowała do przytupującego nam zespołu. Gitarki brzmiały bardzo przyjemnie, tylko nad nazwą mogliby chłopaki nieco popracować, bo choć nie jestem homofobem Pink Champagne brzmi dla mnie ciut gejowsko. Po za tym dobrze.
O 2:30 brzdąkanie ucichło, wodopój zamknięto, podjęliśmy więc, wraz z (dwuosobową) resztą polskiej ekipy, jednogłośną decyzję o ewakuacji. W kierunku uwięzionej w naszej szafce butelki wiśniówki, nad którą zakończyliśmy obchody trzydziestego jubileuszu działalności anieśkowej firmy na irlandzkim rynku.
Nich żyje bal!
spoko blog , ja tez pozdrawiam z Irlandii konkretnie dublina - mozesz zajrzec na moj profil na www.nadajemy.ie (swoja droga jak sie zarejestrujesz to dodaj mnie jako znajomą :) hehe)
OdpowiedzUsuń