wtorek, 21 sierpnia 2007

Kilka kompromitujących historii z przeszłości

Wiem, że to nieładnie się chwalić, zwłaszcza jeśli nie ma specjalnie czym, ale taką mnie dumą moje ostatnie dokonanie napełnia, że bym chyba pękł, gdybym się nim z szerszym gronem nie podzielił.

Słowem wstępu: mam dwie ręce. Jedną lewą ... i drugą lewą. A pierwsze siwe włosy na skroni mego ojca ponad wszelką wątpliwość są efektem moich działań w okolicy auta i elektryczności. Już sam początek moich kontaktów z urządzeniem samochodowym nieco bardziej skomplikowanym niż tylne siedzenie dobrze nie wróżył. Jako dziecko przeżywałem wyjątkową fascynację ... światłami„długimi”. Każdy wieczorny wypad poza teren zabudowany bił na głowę Boże Narodzenie, bo „będziemy wracać na długich”. Kwestią czasu było tylko, aż ojciec zdecyduję się spełnić moje pierwsze marzenie i pozwoli mi własnoręcznie włączyć światła drogowe. I to był jego pierwszy, poważny błąd wychowawczy,albowiem manetka została mi w ręku.

Dobre kilka lat później dostałem od dziadka organy elektryczne. Nie takie małe gówienko CASIO, tylko wielkie organy, które z powodzeniem mogły robić karierę w niewielkim kościele. Fakt, że do ich zasilenia niezbędne było sześć baterii R20 musi budzić respekt. I stwarzać problemy. Bo, gdy któregoś dnia wywrócenie mieszkania do góry nogami zaowocowało skompletowaniem pięciu baterii mądry, młody Michaś postanowił,zastąpić brakującą ... rulonem monet. Najwyżej będą ciszej grać. Fakt, że część moniaków była aluminiowa i jako taka prądu nie przewodziła, nie stanowił paradoksalnie żadnego problemu. Problem stanowił fakt, że reszta prąd przewodziła i powpadała do wnętrza organów tu i ówdzie tworząc zwarcia i w dłuższej perspektywie czasu pozbawiając mnie wyróżnienia na konkursie Szopenowskim.

Kolejne lata później ekipa remontowa (w składzie: ja i ojciec) podczas rutynowego odgruzowywania piwnicy natknęła się na masę elektronicznego badziewia z ojcowskich czasów szkolnych. Czego tam nie było. Kilometry przewodów, żarówki, przełączniki, silniki, kondensatory, rezystory. Słowem, gdyby al-Kaida dotarła do tego znaleziska wcześniej pisałbym w tej chwili po arabsku. W momencie zostałem samozwańczym królem piwnicy, a nafty do ognia dolali sami rodzice wręczając mi książkę z cyklu Jak to działa „Prąd elektryczny”. I się zaczęło.

Pierwszym moim dziełem został Bogu ducha winny rozgałęziacz. Przewody z wtyczką w piwnicy się znalazły, gniazdko z dwoma wyjściami również. Wyprowadziłem więc z prototypowego rozgałęziacza dwa przewody zasilające, no bo to chyba jasne, że jeżeli są dwa wyjścia to muszą być i dwa przewody. Całe szczęście nie zaczynałem od rozgałęziacza na pięć wyjść, bo ze sporym prawdopodobieństwem zabrakłoby gniazdek w okolicy. Nie trzeba chyba wspominać, że w reakcji na podłączenie mego dzieła do sieci w mieszkaniu zapadły egipskie ciemności, zamilkł telewizor, ucichła lodówka, owoce w mikserze zostały chwilowo ułaskawione, a w nastałej nagle ciszy dało się słyszeć jedynie westchnienie ojca.

Kolejnym moim arcyznakomitym pomysłem było umieszczenie wyłącznika światła przy łóżku. W tym celu przeciąłem kabel zasilający od lampki, do obu końców przymocowałem cienkie, telefoniczne przewody zbiegające się w ukrytym pod biurkiem przełączniku. Kilka dni później ojciec próbując rozczesać moje sterczące we wszystkich kierunkach, nieco osmalone włosy, tłumaczył, że przepuszczenie 220V przez cieniutkie przewody do zupełnie nieosłoniętego przełącznika jest pomysłem delikatnie rzecz ujmując nierozsądnym.

Z biegiem lat i rosnącą liczną szoków poporażeniowych moja fascynacja prądem elektrycznym słabła, a jej miejsce zajęły niebywałe osiągnięcia na terenie motoryzacyjnym.

I tak, któregoś dnia odpalając z braciakiem wysłużoną skodzinkę na pych dotarliśmy do końca parkingu, wobec czego postanowiliśmy wrócić do punktu wyjścia. Z otwartymi drzwiami kierowcy ma się rozumieć, no bo przecież trzeba jakoś autem sterować. Pech sprawił, że zawadziliśmy o jeden z zalegających na poboczu kamieni, w efekcie czego zanim samochód udało się wyhamować, drzwi otworzyły się znacznie szerzej niż przewidywał producent. I nie były się skłonne zamknąć.

Innym razem, podczas uprawiania jednego z moich ulubionych sportów ekstremalnych - jazdy na oparach paliwa, stało się to, co w końcu stać się musiało. Skodzinka zakaszlała, zadygotała i stanęła. 500 metrów od domu. Chciał nie chciał zepchnąłem auto na pobliski parking, a pozostałą część drogi pokonałem z buta. Nazajutrz odebrać miałem rodziców z lotniska, uprosiłem więc kumpla, co by mnie podrzucił na stację, a następnie z baniaczkiem pełnym paliwka nazad do porzuconego samochodu. Na miejscu okazało się, że albo skołujemy lejek, albo trzeba będzie auto odwrócić na bok co by wlać do baku benzynę. Po krótkiej, acz burzliwej dyskusji zdecydowaliśmy się na tą pierwszą opcję, a lejkiem mianowana została jednogłośnie lekko stuningowana butelka po oranżadzie HELLENA. Gdy baniaczek został opróżniony, pożegnałem grzecznie kumpla i zasiadłem za sterami. Kręcenie kluczykiem nie przyniosło jednak żadnego wymiernego efektu. Podobnie zatrudnienie do pomocy przy pchaniu samochodu parkingowego stróża z drugą grupą inwalidzką. Koniec końców po rodziców pojechać musiał sąsiad. Cała ekipa zawitała do mnie w drodze powrotnej. Ojciec westchnął, pokręcił głową, otworzył maskę, ręcznie napompował paliwo do gaźnika i ze słowami "jedź Placku" wrócił do samochodu sąsiada.

Po mocno przydługim wstępie przejść możemy do sedna. A sednem jest moje radio samochodowe, które resetowało się po każdym wyłączeniu zapłonu. W diabły szły zaprogramowane stacje radiowe, ustawienia equalizera, balansu (bo prawy kanał gra nieco ciszej). No i oczywiście koncert nonstopicznie rozpoczynał się od pierwszego kawałka na płycie, co przy średniej ilości pięciu podróży dziennie na skraj obłędu sprowadziłoby nawet opanowanego na co dzień papieża. Jasnym stało się, że coś trzeba ze sprawą zrobić. Tyle, że konfrontacja mojego wyjątkowego talentu z połączonymi siłami elektryki i samochodu groziła co najmniej grzybem atomowym. Dlatego zdecydowałem sie na nadzwyczajne środki ostrożności i spytałem ojca o radę przed, a nie jak zazwyczaj po operacji. I stała się rzecz niewiarygodna. Już pierwsza próba przyniosła efekt. Dwa właściwie - pożądany i uboczny. Bo permanentne świecenie kontrolek na desce rozdzielczej należy chyba rozpatrywać w kategorii efektu ubocznego. Druga próba wyeliminowała jednak działania niepożądane i od kilku dni cieszyć się mogę radiem działającym zgodnie z normami unijnymi. I z tego jestem właśnie taki dumny. Bo to coś do czego zdecydowanie nie przywykłem.

Jeszcze dzisiaj zamierzam "zaszyć" samochód. Znaczy zaimplantować mu nową sondę lambda, co by tyle nie chlał. Jeśli ta operacja również się powiedzie, będę nalegał co by tytułować mnie I Mechanikiem Rzeczypospolitej.

12 komentarzy:

  1. Zwazywszy na Twoja plec i na to ze Cie troche znam, oszczedze Ci stwierdzenia, ze "ciaza uciska Ci na mozg". Mnie ostatnio spotykaja same takie przygody, mimo ze zawsze bylam taaaaka ostrozna. Ta ciaza moze i mi sluzy (tak mowia "ludzie"), ale na pewno nie uchroni mnie to od malych wypadkow. 4 example: Zawsze uwielbialam prasowac, a teraz zamiast skupic sie na wygladzeniu tego co lezy na desce, ostatnio uwielbiam prasowac swoja prawa reke :shock: Lubie spacery po lesie - a tu co??!! fikam koziolki na prostej drodze, bo mi korzonek pod nogami wyrasta. Nie wspominajac juz o moim rozkojarzeniu, gdy rozmawiam ze Slubnym, o Matko!! Ja nie pamietam po 5 minutkach, co on do mnie mowil, aaaaa. Dobrze, ze to tylko 3 miesiace jeszcze potrwa, bo juz zaczynam sie martwic o mojego pierworodnego, czy oby nie grozi mu jakies zaniedbanie ze strony " Matki pierdoly". Cala nadzieja w Moim Szanownym Malzonku, bo inaczej grozi mi katastrofa...Pozdrowiona, U R NOT ALONE :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze uważałem, że mamy coś wspólnego :). Tyle, że katastrofa Tobie i Twojemu otoczeniu grozi jeszcze tylko 3 miesiące. Ja mam przekitrane w pełnym wymiarze czasowym. 247. Buziaki i do zobaczenia już niedługo...

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaimponowała mi Twoja chęć samodzielnego poznania zasad "Jak to działa". Ja wychowany na Adamie Słodowym nauczyłem się również eksperymentować i robić coś z niczego, czego skutkiem okazało się wybranie kierunku studiów Recycling. Ale w najgorszych koszmarach nie przyszłoby mi do głowy robienie działającej repliki baterii R20 z monet. Chylę czoła. Z moich wpadek przypomina się podłączenie silniczka 4,5 V od samochodzika do kontaktu w ścianie, "żeby szybciej jeździł" i złapanie rury od kolektora wydechowego w maluchu (miałem wtedy chyba z 19 lat), bo chciałem sprawdzić co tak telepie z tyłu. Niestety ręka moja zbielała natychmiast i piekła przez tydzień. A pierwszą wpadkę odczuł boleśnie mój tyłek. Miałem może 10 lat i chciałem sprawdzić jak zbudowany jest w środku magnetofon szpulowy mojego ojca. Niby coś tam zrozumiałem, ale podczas składania okazało się, że nie wszystko się w środku mieści. Ojciec otworzył drzwi mojego pokoju w momencie jak kolanem "dopychałem walizkę".

    OdpowiedzUsuń
  4. Twoje osiągnięcia też budzą respekt. Historia z dopalaczem do samochodziku urzekła mnie najbardziej :). Pochwale Ci się jeszcze jedną swoją. Sprzed dwóch lat. Wiesz jak w Irlandii mocowane są żarówki? Ja też wiem. Teraz! Podczas mojego debiutu jednak tak zapamiętale kręciłem żarówką, że przy akompaniamencie suchego trzasku wykręciłem znacznie więcej niż chciałem. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. bastek91@poczta.onet.pl25 sierpnia 2007 13:50

    a ja moge powiedziec ci tylko, że zazdroszcze ci takiego jca, musisz miec z nim swietny kontakt, ja z moim niestety nie mam, nie cierpimy sie, a czasem bywało w dzecinstwie ze chciałbym by m tato powiedział co i jak co do czego itp... teraz jestem starszy i sam sobie umiem radzic...zapraszam na bloga www.sylwek1002.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. ~ten od "Placka"27 sierpnia 2007 18:50

    mmmmmhhh trzeba znowu westchnąć. W niedalekiej przeszłości instalacje elektryczne budowane były też z przewodów aluminiowych. ale co tam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nic dodać, nic ująć :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie przeczę, na stosunki z obiema połówkami majlovingparent narzekać nie mam prawa. Dzięki za zaproszenie, veni, vidi jak mawiają.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ponieważ mój ojciec jest elektrykiem i z tego powodu panicznie boję sie prądu, zadziwia mnie za każdym razem jak mój chłopak podłancza dwa druciki do gniazdka (w charakterze oszczędnej wtyczki) i to nie iskrzy, nie wybucha, nie poraża nikogo, a co najdziwniejsze - działa!

    OdpowiedzUsuń
  10. He, he :) Ja mam podobnie. Dlatego, zeby sie nie kompromitowac wole przebywac w towarzystwie dziewczynek. Co w sumie tylko na dobre okolicy wychodzi, bo nie ma pozarow, wzywania policji i astronomicznych rachunkow dla panow, co naprawiaja to, co naprawialem wczesniej.PZdr

    OdpowiedzUsuń
  11. Mój ojciec też jest elektrykiem, ale tych genów nie przejąłem. Gdyby to mnie przyszło manewrować przy gniazdku z dużym prawdopodobieństwem wysadziłbym korki w promieniu kilku przecznic.

    OdpowiedzUsuń
  12. Jest to jakieś rozwiązanie, ale w moim przypadku raczej by się nie sprawdziło. W damskim towarzystwie mężczyzna chce się pokazać z jak najlepszej strony, a jak się za bardzo chce, to wiadomo jak to się kończy...

    OdpowiedzUsuń