środa, 25 lipca 2007

W drodze do Marakeszu

Tyle by było słodkiego nieróbstwa. 6 z 6 jak zwykł odliczać dni urlopu zapoznany w Maroko krajan i doładowawszy akumulatory pora wracać do mokrej rzeczywistości, jak również szczegółowy raport z wyjazdu złożyć.

Agadir. Miasteczko, w którym przyszło nam spędzić urlop, położone na południu Maroko, u samych wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, całkowicie zburzone w 1960 roku przez trzęsienie ziemi odbudowane zostało jako ścisły kurort turystyczny. Najeżone hotelami i restauracjami, niewiele ponadto ma w związku z tym do zaoferowania. O dziwo, o ile tunezyjski Hammamet, w którym gościliśmy przed rokiem pękał wręcz w szwach od muzyki płynącej z miejscowych klubów, dyskotek, samochodowych odtwarzaczy i przenośnych magnetofonów, o tyle Agadir pod tym względem bardziej przypomina Ciechocinek. Choć nie powiem, znalezienie sympatycznej knajpki, gdzie przy nieziemskim kolorowym drinku (and the winner is... tequila sunrise) posłuchać można dźwięków na żywo nie przedstawia specjalnego problemu. Nie mniej werdykt sędziego: po wyrównanej grze 1:0 dla Tunezji.

Hotel. Zakwaterowanie w Maroko było najwikęszym zaskoczeniem wycieczki in plus. Klimatyzacja, niemały salon, niewielka kuchnia, ogromny balkon i sypialnia z sześcio szacunkowo osobowym łożem bez baldachimu. Do tego klimatyczny barek na dole (best new artist.... Margerita) zapewniający wieczorami atrakcje w postaci tancerki brzucha, połykaczy ognia i doskonałego miejscowego piwa. Co prawda Agadir wciąż się rozbudowuje więc widok z okna na plac budowy pozostawiał nieco do życzenia, niemniej decyzją sędziów: zdecydowane 1:0 dla Maroko.

Pogoda. Pierwsze ukłucie niepokoju poczuliśmy, gdy kapitan samolotu zapowiedział przygotowania do lądowania, a ląd wciąż pozostawał niewidoczny pod warstwą chmur. CHMUR! Czegoś co uważałem za towar w Maroko mocno deficytowy. Tymczasem pierwsze 1,5 dnia przyszło nam spędzić pod znakiem umiarkowanego zachmurzenia, za którym jednak mieliśmy jeszcze zatęsknić. O ile na wybrzeżu, wobec nonstopicznego wiatru od oceanu, klimat panował wręcz wymarzony, o tyle w głębi lądu, gdzie temperatura sięgała 45 stopni w cieniu, widok sauny (!?) wzbudzał maniakalny śmiech.

Swoistą zagadkę stanowiło niebo, które choć bezchmurne dalekie było od błękitu. Bardziej przypominało dobrze znaną z Irlandii, wiszącą nad nami groźbę deszczu przez co mocno zniechęcało do użycia olejku do opalania. Na całe szczęścia opiekunka naszej grupy uprzejma była nas o tym uprzedzić, bo nawet filtr 20 nie uchronił nas od niewielkich poparzeń. Nieznaczne 1:0 dla Tunezji.

Tubylcy. Głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na urlop w Maroko, była wyjątkowa natarczywość miejscowych handlarzy wszystkim, która w odróżnieniu od innych krajów arabskich, miała tam być nieobecna. Ponoć król zabronił. I o ile plażowi handlarze obwoźni faktycznie pozostawali władcy posłuszni, o tyle straganiarze na miejscowych targach - sukach (sic), jak i lokalni "przewodnicy" pod dowolnym fałszywym pretekstem starający się zaciągnąć nieświadomych turystów do "sklepu kuzyna" mieli królewskie polecenia w głębokim poważaniu. Do tego najbardziej obdarty marokończyk wykształceniem lingwistycznym przewyższał dowolnego posła na sejm polski. W reakcji na polską mowę zewsząd sypały się w naszym kierunku zwroty typu: "Poloniaaa", "dzień dobry", "zapraszamy", "zajebista cena".

Na własnej skórze mieliśmy też okazję przekonać się o marokońskiej serdeczności i gościnności. Plażowy sparing piłkarski Anieśki z miejscową ośmioletnią pięknością, zakończył się zaproszeniem od jej matki na typową arabską herbatę. A dalej już wszystko potoczyło się błyskawicznie: "nasz dom jest waszym domem", "zostańcie na obiad", "zostańcie na noc". Słowem dwie szklaneczki tequili dzieliły nas od połączenia naszych krajów trwałą unią.

W Tunezji, nawet wiecznie spragniona męskiej uwagi Anieśka, zrezygnowała z samodzielnych wypraw do morza, wobec sypiących się zewsząd propozycji wspólnej kąpieli, spaceru, względnie spędzenia razem reszty życia. W Maroko takie sytuacje zdarzały się sporadycznie, choć nie można nie wspomnieć, że cudem tylko nie doszło do szeregu wypadków drogowych, z udziałem kierowców, słusznie poniekąd uważających, że jej widok jest znacznie bardziej atrakcyjny niż kierunek jazdy.

Skromne 1:0 dla Maroko.

Marakesz. Wycieczka do Marakeszu była najbardziej kontrowersyjnym punktem wyjazdu. Z jednej strony tamtejszy plac Dżemaa el-Fna nie przypadkiem skłonił UNESCO do stworzenia zupełnie nowej listy Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości, a nie zobaczyć go znajdując się w odległości 200 km to niewybaczalny grzech. Z drugiej jednak trudno było oprzeć się wrażeniu, że wypad do Marakeszu miał w głównej mierze na celu przeciągnięcie nas po "zaprzyjaźnionych" sklepach celem podreperowania lokalnej gospodarki i zapewnienia przewodnikowi skromnej prowizji. I choć jak słusznie zauważyła jedna z uczestniczek nikt nas nie zmuszał do kupowania czegokolwiek, to jednak straciliśmy masę czasu, który spożytkować można było znacznie lepiej. A tak podczas trwającej bite 20 godzin wycieczki udało nam się zobaczyć największą marokańską szkołę koraniczną Medresa Ben Jusafa, pałac el-Bahia i Suki. No i oczywiści  wspomniany Dżemaa el-Fna, słynny, żyjący nocą własnym życiem plac, wypełniony połykaczami ognia, zaklinaczami węży, całą masą niezwykłych atrakcji i niepowtarzalnym klimatem.

Warto też wspomnieć o wykładzie w miejscowym zakładzie produkcji naturalnych perfum, maści i wywarów, z którego najbardziej utknął mi w pamięci fragment dotyczący lawendy. Wykładowca, do złudzenia przypominający Sida leniwca z Epoki Lodowcowej, zachwalał zdrowotne działanie poszczególnych ziół, a gdy doszedł do lawendy wspomniał o jej uspokajającym działaniu, zaznaczając jednocześnie, że używać go powinny jedynie kobiety. Powiódł następnie wzrokiem po sali, a napotkawszy same pytające spojrzenia westchnął i wyjaśnił ze wzrokiem wbitym w czubki własnych butów, że lawenda uspokaja ..... wszystko. Anieśka zarządziła na koniec, że musimy pozbyć się zapachu lawendowego z sypialni. Lepiej dmuchać na zimne.

Wycieczkę zamknął tradycyjny marokoński obiad w tradycyjnej marokańskiej restauracji, o czym nawet bym nie wspominał gdybym zaraz po deserze nie wylądował na parkiecie z Tancerką Brzucha.

Na trzeźwo!

Reasumując: urlop udał się jak się masz, solidna dawka słońca i relaksu oraz przytargana butelka tequili z pewnością dadzą nam siłę by mężnie stawić czoła irlandzkiej niepogodzie. W konfrontacji z zeszłorocznym wyjazdem do Tunezji padł nierozstrzygający wynik 2:2 i pozostaje mieć jedynie nadzieje, że rywali pogodzi przyszłoroczny wypad do Hiszpanii, bądź Portugalii.

Swoje powiedziałem. Resztę trzeba zobaczyć.

2 komentarze:

  1. Mozna by powiedziec, ze jakas malpa wlazla Ci na glowe ;) Fajoskie zdjecia

    OdpowiedzUsuń
  2. Można tak powiedzieć :). Cieszę się, że fotki się podobają. Za rok zrobimy jeszcze lepsze. Może na Barbados ;).

    OdpowiedzUsuń