Nie nie nie i jeszcze raz nie. Na to zgody nie będzie - słowami pierwszej kaczki Rzeczypospolitej. Nie mogę milczeć, gdy dzieje mi się krzywda, a krzywda dzieje mi się ogromna.
Ciężko mi w tej chwili powiedzieć, czy fanem Bonda zostałem drogą dziedziczenia, czy też jest to cecha nabyta. Co prawda, gdy za kajtka, utytłani od stóp do głów, lataliśmy z Grubym po działce (rekreacyjnej ma się rozumieć, nie po zażyciu) uzbrojeni w przeróżne paliki, deski i sztachety imitujące mniej lub bardziej śmiercionośne narzędzia, to on był Bondem (ja byłem Rambo, a jak się ktoś zaśmieje to dostanie w ryj), to w czasach obecnych obaj z otwartymi dziobami śledzimy jak 007 kolejny raz ratuje świat ze szponów wszelkiej maści szaleńców. I choć bez wątpienia nie jestem w stanie wymienić projektanta bondowskiego krawatu z "Dr No", nazwy łodzi zatopionej w "Licencji na zabijanie", czy choćby imion wszystkich "sparingpartnerek" agenta 007, to wiem, że w całej serii obowiązują pewne standardy, od których odejście oznacza mniej więcej tyle co oddelegowanie czterech pancernych do obsługi glebogryzarki "Rudy 2000".
Wiedzy mojej niestety nie podzielała ekipa, która z nieludzkim okrucieństwem popełniła "Casino Royale". Bo rozebranie do naga, a następnie traktowanie, przy pomocy liny okrętowej zaopatrzonej w pokaźnych rozmiarów węzeł części ciała stworzonych, by obchodzić się z nimi z czułością jest upokarzające i jako takie Bondowi się nie przydarza. Podobnie jak nie do pomyślenia jest by 007 został zrobiony w ciula przez 'dziewczynę Bonda', bowiem słynny agentjejkrólewskiejmości ma rozpracowane wszelkie spiski na długo przedtem jak zaświtają one w głowie samym spiskowcom. Do tego nawet fan z trzyodcinkowym stażem wie, że śmiertelna seria ciosów jest w najgorszym przypadku w stanie nieco przelokalizować bondowski przedziałek, podczas gdy Daniel (tfu) Craig przez calutkie 144 minuty filmu zbiera niemiłosierne baty od byle oprychów i notorycznie chodzi poobijany i zakrwawiony. Ja jestem w stanie zrozumieć brak Q i jego wyprzedzających epokę gadżetów, ale czy wyposażenie samochodu Bonda w poduszkę powietrzną przekraczało zdolność finansową MI6?
I na koniec sam odtwórca głównej roli - blondbond. Nigdy nie wymagałem by Bond był filmem realistycznym, ale jeśli M patrzy w twarz goryla po przegranym przez nokaut dwunastorundowym pojedynku bokserskim i twierdzi, że jego urok na nią nie działa to mi nie pozostaje nic innego jak przeturlać się po kinowej podłodze ze śmiechu. I nie ma co się dziwić, że pod adresem tego jaskiniowca, bodaj po raz pierwszy w histroii serii, żadna z przedstawicielek płci pięknej nie szepcze namiętnie: oh James. Po obejrzeniu Daniela Craiga w roli Jamesa Bonda dojść mogę do jedynego słusznego wniosku - zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Bo James Bond, którego znam jest niewymuszenie eleganckim, dystyngowanym dżentelmenem, ekspertem od savoir vivre! Dla Jamesa Bonda różnica między wódka martini wstrząśniętą, a mieszaną jest taka jak między Wodą Brzozową, a francuskim Szampanem!! James Bond poczuje ziarno grochu przez 70 materacy!!! Dla Jamesa Bonda garnitur od Versace to druga skóra, nie wygląda w nim jak niedźwiedź grizzly!!!! James Bond nigdy nie pozwoliłby sobie na zabicie człowieka nie skwitowawszy tego dowcipnym komentarzem!!!!! Dla Jamesa Bonda, niezależnie od okoliczności, sprawą priorytetową pozostaje nienagannie zawiązany krawat!!!!!! Do Jamesa Bonda Chuck Norris mówi 'szefie'!!!!!!!
I wyjaśnijmy sobie: ja doskonale rozumiem, że Casino Royale przedstawia wczesne losy agenta 007, ale czy ktoś będzie próbował mnie przekonać, że istnieje minimalna choćby szansa, że Gollum wyrośnie na Janosika? Śmiało? Nikt!? Tak więc niniejszym zwracam się z gorącą prośbą do wszystkich kinomanów, aby filmu Casino Royale pod żadnym pozorem nie zaliczać w poczet 'bondów'.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz