piątek, 2 marca 2018

Hu hu ha

Ta lodówka mogła nam się zepsuć w znacznie gorszym momencie. Mógł być środek lipca, za oknem upalne irlandzkie lato, 21 stopni w słońcu i ciepły deszcz. Tymczasem całe nasze żelazne rezerwy żywności przetransportowaliśmy na okienny parapet, a mrożonymi pierogami świątecznymi wciąż można skutecznie ciskać w charakterze samoobrony. 

Wyłącznie z powodu awarii chłodziarki nie poddaliśmy się ogólnonarodowej histerii i nadchodzącą epokę lodowcową, którą w krajach Europy kontynentalnej określa się mianem pięknego lutowego poranka, powitaliśmy uzbrojeni w butelkę rumu, napoczętą zgrzewkę wody, tuzin jajek, paczkę bekonu, kilka puszek fasoli i wspomniane świąteczne pierogi. Mieliśmy jeszcze kabaczka, ale przepadł na mrozie.

Tymczasem, gdy irlandzcy meteorolodzy w odpowiedzi na prognozę obfitych opadów śniegu i minusowej temperatury zapowiedzieli 26-godzinny Czerwony Alert, tubylcy tłumnie ruszyli do sklepów czynić zapasy jak na wojnę nuklearną, a sceny przy półkach z pieczywem nierzadko przypominały niechlubną walkę o karpia w Lidlu. 

Dżejson już w środę zapowiedział, że jak śniegiem sypnie, to on to cznia i do huty się nie wybiera. Dżejson to nie koleżka, co z byle powodu do pracy nie przyjdzie. Odkąd razem pracujemy, a będą to przeszło cztery lata, zdarzyło mu się to raz, a nieobecność poparł wówczas zdjęciem elegancko obitej facjaty po własnym wieczorze kawalerskim. Niemniej obśmialiśmy go bezlitośnie, że płatek śniegu zobaczył i zafajdał pantalony. 

Ostatni śmiał się jednak Dżejson, gdy kilka minut przed siódmą zadzwoniłem do biura informując, że się spóźnię, albowiem do huty cisnę z buta, jako że nie zdołałem pokonać takiego wzniesienia za oknem. Princessa kołami zabuksowała jeszcze na osiedlu. Do tej pory nie zauważyłem, że mamy w tym miejscu mikroskopijne nachylenie. Tą przeszkodę jeszcze udało mi się pokonać, gdy jednak oślepiony lampką systemu kontroli trakcji i ABSu dojechałem pod wzniesienie, przed którym zwykle zrzucam łańcuch rowerowy na najniższą przerzutkę, na desce rozdzielczej wyskoczył czerwony komunikat 'not a chance'. 

Dopiero po powrocie do domu dostrzegłem, że przednia opona od strony pasażera gładziutka jest jak plastikowa butelka, a co za tym idzie na mrozie równie przyczepna.

Nie tylko Dżejson śmiał się ostatni. Kilka tygodni temu wykpiłem Mary i Shauna za ich pomysł wyjazdu do Tajlandii. Mary i Shaun zwykle przemierzają szlaki nieco mniej uczęszczane. Ktoś mógłby nawet powiedzieć egzotyczne, nie narażając się przy tym na śmieszność. Laos, Sri Lanka, Kambodża... Tajlandia wyglądałaby w ich dorobku jak album Americana w dyskografii grupy The Offspring. Koniec pewnej epoki i upadek ideałów.

Tymczasem kilka dni później zadzwoniłem do Mary przyznać się do wyjazdu na Lanzarote. Wolałem, żeby dowiedziała się ode mnie. Latem wymyśliliśmy jechać w dzicz Kaukazu, a co za tym idzie na tradycyjne przedwiosenne Waikiki urlopu nie stało. Słońca, plaży i szumu fal zapragnęliśmy jednak nienegocjowalnie, stąd szybki strzał na Lanzarotę. Trzeba być otwartym na nowe kierunki i na własnej skórze przekonać się what is all the fuss, bo my na Kanarach jeszcze nie byli. Tak to Mary tłumaczyłem, ale rzuciła słuchawką

Jak się lodowiec nie wycofa, to i tak nie pojedziemy, bo to już jutro...

Rankiem zamieniłem przednie opony z tylnymi, zrobiłem próbną rundę po zasypanym śniegiem osiedlu. Princessa z gracją sunęła przez zaspy jak lodołamacz, co innego jednak zaprzątało już na tym etapie moją uwagę.

Kontrolka paliwa.

Gwiżdżąc bowiem na społeczny wymóg zbieractwa i magazynowania, ciut przeholowałem w druga stronę i nie pomyślałem o zapasie paliwa. Wobec całego kraju zatrzaśniętego na amen na czas Alertu, okazać się miało, że na Lanzarote nie pojedziemy nie z powodu odwołanego lotu, nieprzejezdnych dróg, czy łysych opon, a ... z braku benzyny.

Szczęśliwie technologia zawędrowała do nas na wieś, a z nią jeden na całą wioskę samoobsługowy dystrybutor otoczony złotą poświatą. Śnieg nie śmiał wokół niego zalegać, ni mróz trzaskać. Przysiągłbym bym nawet, że cichutki anielski chór słyszałem, gdy paliwo popłynęło do baku.

Pewna grupa ludzi ma zawsze szczęście..., mruknąłem. Witold, który ruszył ze mną na poszukiwania otwartej stacji benzynowej w nadziei, że znajdzie również piwo, uniósł pytająco brew...

W niektórych zawiłościach języka polskiego jeszcze się nie odnajduje...

2 komentarze:

  1. U mnie firma się prawie zamknęła, a ja i K. pracowaliśmy z domu od środy do piątku :) ale ten szał zakupów mnie zastanawia - kolejki w czwartek południe przed nadejściem Emmy, a potem kolejne już w piątek wieczorem/ sobotę rano - czy ludzie przez jeden dzień wyżarli wszystkie zapasy ze stresu?? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Raczej wypili :).

    Nas pogonili z pracy w czwartek o 14, a w piątek kazali się w ogóle nie pokazywać. Absolutnie bezprecedensowe wydarzenie - gdy szalała Ophelia, grozili, że nas do domu nie puszczą, bo na zewnatrz niebezpiecznie.

    W sobotę ponoć znaczna część brygady się w pracy nie pokazała, ale mi to już Lotto, bom wtedy frunął na Kanary...

    OdpowiedzUsuń