wtorek, 5 września 2017

Klątwa filipińska

Stałem przed tablicą odlotów na dublińskim lotnisku nie czując ani złości, ani zaskoczenia. Nawet Anieśka na miękkie boki przyjęła informacje o czterogodzinnej obsuwie samolotu do Sofii, a Anieśce pulsująca żyła wychodzi na skroni, a oczy zachodzą czerwoną mgiełką, gdy wtyczki USB nie włoży właściwą stroną już za pierwszym podejściem*.





To chyba kwestia przystosowania. Jeszcze jakiś czas temu opóźnione loty**, zaginione bagaże, awaryjne lądowania to rzeczy, które przytrafiały się innym, ale wyjazd na Filipiny zaburzył nam, zdaje się, jakieś wewnętrzne, lotnicze feng shui. Na  Filipinach według odlotów samolotów nie ma sensu ustawiać nie tylko zegarków, ale i kalendarzy. A że zwykle podróżowaliśmy z przesiadkami, sprawy nam się mocno wobec tego, prawda, komplikowały. W okolicy filipińskiej infrastruktury lotniczej albo dreptaiśmy nerwowo w kółko, raz po raz zerkając wyczekująco na czerwony napis "delayed", albo wierciliśmy się niecierpliwie na siedzeniach w oczekiwaniu na opóźniający się start, bądź cwałowaliśmy jak antylopy przez lotnisko na kolejny lot. Rozstroju żołądka można się nabawić.



Rok później nie było lepiej. Najpierw opóźniony lot z Corku, potem galop przez czternaście terminali w Londynie, znów godzinne opóźnienie do Kuala Lumpur, które wciąż dawało nam dwie godziny na przesiadkę, póki jeden z pasażerów nie zaniemógł i śmy musieli w Dubaju na ostatnie namaszczenie lądować, w skutek czego na samolot do Hanoi już nie zdążyliśmy. I tak dotarliśmy dalej, niż nasz bagaż, który na tym etapie wciąż przebywał w Londynie.



Staliśmy więc przed tablicą odlotów na dublińskim lotnisku, nie czując ani zlości, ani zdumienia. Cztery godziny opóźnienia oznaczały tylko tyle, że do hotelu w greckiej Macedonii dotrzemy cztery godziny później. A tymczasem pojawiła się okazja na nieśpieszny kufel guinnessa i rzetelne zapoznanie się z ofertą dublińskiej bezcłówki.



O omówionej porze zameldowaliśmy się pod wskazaną bramką. W międzyczasie czterogodzinne opoźnienie przepoczwarzyło się w pięciogodzinne. Wokół bramki w większości zmierzający do domu Bułgarzy plus solidna, trzypokoleniowa grupa o trudnej do określenia narodowości. Śniadzi, o tureckej urodzie i na tą modłę poubierani poubierani w przykuse, przylegające do ciała koszulki odsłaniające pępek na imponującym brzuszysku lub dwa numery za małe spodnie o geometrii kalesonów. Chyba kompresyjne, bo wyciskające całą masę ciała ku górze, jak pastę do zębów w tubce, przez co właściciel przypominał nieco galaretowatego bociana.



Wraz z otwarciem bramek grupa bocianów dzięki przewadze liczebnej jak i solidnej pracy łokci oraz tobołków przesiedleńczych przeciskać poczęła się w kierunku czoła kolejki. Dotarli niemal do frontu, gdy zorientowali się, że kolejka po prawej idzie znacznie szybciej. Heroicznym manewrem oskrzydlającym przesadzili rozpiętą między słupkami taśmę i z dumą poczęli podtykać stewardowi pod nos stosowne kwity. Ten zlustrowawszy papiery poinformował grupę, iż nie kwalifikują się do wejścia priorytetowego i odesłał na koniec kolejki.



W międzyczasie na lewej flance Anieśka bohatersko broniła swojej pozycji odpierając napór dżentelmena, który najwyraźniej uważał, że kolejka to coś z nim na przodzie i próbował działań dywersyjnych, by sytuację stosownie skorygować.



Mi przypadła obrona centrum, gdziem poległ sromotnie, bowiem wyłomem, który powstał między mną, a zaangażowaną w działania na skrzydle Anieśką, przecisnął się elegancki jegomość z równiótko przyciętą, siwiejącą brodą. Po chwili babeczka w jarmarcznej w chuście stuknęła mnie w ramie, na migi pokazując, że ów jegomość podróżuje z nią oraz młodzieńcem z powoli kiełkującym meszkiem pod nosem, a rodziny przecież nie podobna rozdzielić, także ona by wspomnianym wyłomem też chciała. Wojna wymaga ofiar, pomyślałem, zerkając na koleżkę, który zostawił za sobą żone z synem, byle tylko znaleźć się krok bliżej wejścia do samolotu.



Dwadzieścia minut później z ulgą osunęliśmy się na nasze miejsca. Po chwili na siedzeniu od strony przejścia zameldował się jeden z bocianów. Gdy opóźnienie sięgnęło pięć i pół godziny, spojrzał na nas, z niedowierzaniem kręcąc głową i postukał wymownie w tarczę zegarka na nadgarstku. Gdy kapitan przedstawił nam się przez radiowęzęł i nieśmiało poinformował, że wraz z załogą potrzebują jeszcze dwadzieścia minut, by ogarnąć temat startu i takich tam, zerwał się z miejsca i niczego dobrego nie wróżącym krokiem ruszył w kierunku czoła samolotu. Odcisk jego tyłka nie zniknął jeszcze z siedzenia, gdy blaszak drgnął i ruszył w kierunku pasa startowego.



Bocian na swoje miejsce już nie wrócił.



Może w wojsku był pilotem...



––––––––––––––––

*) W najnowszym badaniu naukowców przeprowadzonym na losowej grupie 100 osób 63% uczestników potrzebowało trzech prób by umieścić poprawnie wtyczkę w gnieździe USB.

**) Opóźniony nie o bedące drobną niedogodnością 20 minut, a w sposób taki, że rozsądnie jest się po wylądowaniu udać bezpośrednio do bramki na lot powrotny.

2 komentarze:

  1. Nareszcie! Żyjesz! Wchodzę kontrolnie raz na 2 miesiące, na szczęście :) a myślałam, ze ja rzadko piszę ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Żyje! W tej chwili lepiej niż dobrze. Dzięki za pamięć :)

    OdpowiedzUsuń