poniedziałek, 4 lipca 2016

Polskaa, biało-czerwoni...

Dziewięć wiosen liczyłem, gdy pierwszy raz obejrzałem w telewizji mecz Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Rzecz działa się w trakcie agrowczasów w Borach Tucholskich, gdzieśmy - w otoczeniu bliższej i dalszej rodziny - spędzali co roku wakacje. Tamtego lata za dnia odtwarzaliśmy mecze włoskiego Mundialu na klepisku między stodołą, a drewnianym warsztatem. Ja, Gruby, Ojciec-Dyrektor i Wujek Od Bliźniaków. Wieczorami natomiast śledziliśmy zmagania ludzi, którzy podobnie spędzając czas, biorą za to pieniądze.


Po ostatnim gwizdku turnieju beczałem jak Cristiano Ronaldo. Raz, że w finale Argentyńczycy ulegli Niemcom po rzucie karnym, a dwa, że właśnie dowiedziałem się, że kolejne Mistrzostwa  Świata rozegrane zostaną za cztery lata - dla dziewięciolatka oznaczało to tyle, co w następnym życiu.


Lato się skończyło, jak to ma we wrednym zwyczaju. Wróciliśmy do miasta, a któregoś dnia Jersey wyniósł na podwórko opasłe, błyszczące tomisko - Encyklopedię Mistrzostw Świata. To było przeszło ćwierć wieku temu, ale do dziś potrafię na jednym tchu wyrecytować wszystkich zwycięzców od 1930 roku, choć regularnie zdarza mi się nie pamiętać, by zgasić światło w łazience.


Oczekiwanie na kolejny Mundial nieco osłodziły Mistrzostwa Europy, ale na ówczesnym etapie nie potrafiłem traktować poważnie turnieju piłkarskiego, w którym zwyciężali finalnie Duńczycy.


Cztery lata wlokły się jak epoka lodowcowa, w końcu jednak czas do pierwszego gwizdka Mistrzostw Świata w USA odliczać można było w tygodniach. Kilka dni przed meczem inauguracyjnym nabyłem w kiosku kolorowe wydanie Przeglądu Sportowego ze Skarbem Kibica. Mam je chyba jeszcze do dziś. Wertując wyniki sprzed lat wreszcie doszedłem do tego, co oznaczają kolejne kolumny w tabeli, jakie są zasady awansu, jak się nalicza punkty. To był prawdziwy kamień milowy w dzieciństwie moim i Grubego, bowiem tego lata w Borach Tucholskich rozegraliśmy pierwszą edycję Mistrzostw Świata w Strzałach z Dystansu. Cóż to była za impreza! Na drewnianą bramkę wkopaną w ziemię na słowo honoru strzelali najwybitniejsi piłkarze globu. Było uroczyste losowanie, otwarcie z wielką pompą, piłka na najwyższym światowym poziomie i oczywiście kapitalny komentarz ekspertów w studio - "Walter Zenga lekko poddenerwowany" autorstwa Grubego przeszedł do historii, na długo nim braciak przedstawił się szerszej publiczności fenomenalnym wykonaniem piosenki z Króla Lwa pod prysznicem.


Kolejne wielkie imprezy piłkarskie obserwowałem z niesłabnącym zainteresowaniem, z rosnącą jednak w sercu zazdrością. Ileż bym wówczas oddał, by zamienić się miejscami z fanami kopanej, którzy dopingowali na międzynarodowych turniejach własne drużyny krajowe, a nie przyszywane zespoły, tudzież aktualnego przeciwnika Ruskich.


Mieliśmy wprawdzie swoje pięć minut na Olimpiadzie w Barcelonie, gdzie Polacy przeżuwali i wypluwali kolejnych przeciwników, podczas gdy ja z Grubym regulowaliśmy z niedowierzaniem maleńki telewizor w drewnianej chatce pod lasem w Borach Tucholskich. Gdyby nie fakt, że Mistrzostwa Świata w Strzałach z Dystansu zainaugurować miały dopiero dwa lata później, Kowalczyk i Juskowiak zostaliby zaraz po wręczeniu medali powołani w trybie awaryjnym.


Na początku stulecia coś w temacie drgnęło. Jerzy Władysław ponownie wprowadził nas na piłkarskie salony, choć nadto często obserwując poczynania naszych kopaczy na międzynarodowych imprezach, na usta cisnęło się sienkiewiczowkie "kończ waść...".


I tym  sposobem docieramy do meritum tego tekstu. Bo na emocje ostatnich tygodni czekałem, odkąd Omam-Biyik uciszył trzydzieści tysięcy argentyńskich kibiców na San Siro, pokonując Sergio Goycochee niemal równo 26 lat temu.


Polonia u nas na wiosce raczej liczna nie jest. Nie doczekaliśmy się nawet lokalnego polskiego sklepu. Na mecze Biało-czerwonych potrafiliśmy się jednak zorganizować w sile oscylującej w szczycie wokół czterdziestu osób. Co się działo w ogródku piwnym miejscowej tawerny, to było czyste kozactwo. Było biało i było czerwono, były tańce i zdzieranie gardła. Dorzućmy pirotechnikę i starszyzna z Żylety mogłaby do nas jeździć na praktyki.


Atmosfera udzieliła się nawet miejscowym, którzy na każdym kroku zapewniali, że Polska jest ich przyrodnią siostrą. Życzyli szczęścia przed meczem, gratulowali po zwycięstwie, poklepywali po plecach po porażce. Barmankę, która towarzyszyła nam nieprzerwanie w ciągu tych pięciu spotkań, przyłapałem, jak zbiegała po schodach, nucąc pod nosem "Polskaa, biało-czerwoni...".


To były dla nas piękne mistrzostwa, nie Sienkiewicz się tym razem pchał na usta, a Goethe z "trwaj chwilo, jesteś piękna".


Oby to nie był koniec. Oby to był dopiero początek. Bo w naszej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Świata to my możemy być spritem.


Wszak gdzie lepiej sięgnąć po Puchar Świata, jak w Rosji...

5 komentarzy:

  1. Chyba nigdy nie emocjonowałem sie tak czytajac notke blogowa.
    Reakcja pierwsza "Dziewięć wiosen liczyłem" w pierwsze chwili pomyślałem o Hiszpanii, bo ja miałem 7 lat kiedy oglądałem nad ranem skrót Argentyna - Peru z nadzieją, że Peru wygra, ignorując glosy, że mecz sie skonczył i Argentyna wygrała.
    2. Z żadnym autorem bloga sie utazsamiałem jak z tobą, kiedy pisałeś o karnym strzelonym przez Brehme
    3. Ułaskawiam. Wiek Cię uprawiedliwia, więc nie popełniaj seppuku. Tę bramkę z Kamerunek puścił ten palant Pumpido.

    OdpowiedzUsuń
  2. O masz ci los, no oczywiście, że Pumpido. Powinienem pamiętać, bom się szczeniackim śmiechem zanosił na dźwięk tego nazwiska. Pumpido, haha.

    On zdaje się nogę złamał w meczu z Kamerunem, albo na treningu. Zaraz ci wujek Google prawdę powie.

    Ten karny w finale, to najtragiczniejsze wydarzenie mojego dzieciństwa...

    OdpowiedzUsuń
  3. http://opdar.blog.pl/2010/06/21/jezuita/

    OdpowiedzUsuń
  4. No i tak przy okazji sobie obejrzałem parę rzeczy i... naszły mnie wątpliości. Uważałem dotąd że ten karny był nie do obrony. Ale czy Goycochea nie przemądrzył z tym podwójnym zwodem? Stracił przez to ułamek sekundy...

    http://www.ardmediathek.de/tv/XIV-Fu%C3%9Fball-Weltmeisterschaft-1990-in-I/Brehme-tritt-zum-Elfmeter-an/Bayerisches-Fernsehen/Video?bcastId=29438890&documentId=29453156

    OdpowiedzUsuń
  5. A wiesz, że ja nigdy nie widziałem powtórki samego faulu. Za małolata była to dla mnie piramidalna niesprawiedliwość porównywalna chyba z takim jednym czwartkowym wieczorem, gdy mi rodzice za karę nie pozwolili "Dempsey i Makepeace na tropie" obejrzeć. To szachrajstwo, które w jakiejś części ukształtowało mnie jako człowieka, stąd choć mogę to zweryfikować, nie mam odwagi, bo mi może światopogląd runąć.

    Także cieszę się, że Twoja notka potwierdza to, o czym dawno wiedziałem.

    A karny trochę jak Błaszczykowskiego z Portugalią. Niby wykonany podręcznikowo, ale przy odrobinie szczęścia można to wyciągnąć....

    OdpowiedzUsuń