wtorek, 24 maja 2016

Panglao od kuchni

Filipińczycy są mali. Bardzo mali. Ja głowy raczej nie noszę w rejonach rozrzedzonego powietrza, ale po trzech dniach pobytu na maleńkiej wysepce Panglao miałem na czole odbitą słuchawkę prysznicową, żarówkę marki OSRAM i tabliczkę ‘Uwaga niski strop’.


Zakwaterowaliśmy się w uroczym kompleksie kilku chatek otaczających zadbany basen, w samym sercu autentycznej filipińskiej wioski, gdzie la petit Filipino spędzają czas na przesiadywaniu na werandzie i machaniu do przechodzących turystów.


Samo Panglao pozornie niewiele ma do zaoferowania. Wyspa słynie głównie z dwóch plaż – Alona i Danao. Już pierwszego dnia zawitaliśmy na tą pierwszą, która funkcjonuje jako piaszczysty deptak z jednej strony zalewany przez morskie fale, a z drugiej zabudowany szeregiem knajpek i szkółek nurkowania. Po pierwszej wizycie pewnie byśmy nawet nie wrócili, gdyby nie lody serwowane w The Bee Farm, za które Anieśka gotowa była zrobić rzeczy, o które nawet nie śmiałbym jej prosić. Jak umyć patelnie.alona2


Lody podawane były w rożku przypominającym wymięty kapelusz czarodzieja o strukturze prażynki. Głównym – jeśli nie jedynym – składnikiem był cavasan, rodzaj słodkiego ziemniaka. Serwowane smaki również odbiegały od tego, do czego przywykł statystyczny fan Zielonej Budki. Wodorosty, pitaya i oczywiście absolutny faworyt Anieśki, różowe ube – znów słodki ziemniak.


lody


W efekcie na Alonie bywaliśmy każdego wieczora zajadając się czerwoną rybką Lapu Lapu, sącząc rum z colą i wciągając lody w ilościach przemysłowych – tu absolutny prym wiodła Anieśka, która tak pracowicie językiem jeszcze w życiu nie operowała.


lapu lapu


Kuchnia filipińska raczej furory w świecie nie robi, choć po kilku dniach stołowania się głównie na Alonie, nie mogliśmy mieć jeszcze pojęcia, jakie rarytasy czekają nas w rejonach znacznie mniej zorientowanych na turystów.

Niemniej Anieśka przeprowadziła przed wyjazdem solidny researching i wynotowała kilka pozycji, które będąc na Filipinach wstyd nie odhaczyć. Toteż gdy przechadzając się po plaży, wpadliśmy na siedzącą na piasku Filipinkę, trzymającą między nogami styropianowe pudło przyozdobione wykonanym czarnym markerem napisem BALUT, Anieśka aż pisnęła i jęła przetrzepywać kieszenie kusych spodenek w poszukiwaniu drobnych.


W kwestiach kulinarnych raczej trzymam się ubitych traktów i nie gonię za przygodą, więc w przypadku jajka w tak zaawansowanym stadium rozwoju, że dzióbek i łapki chrzęszczą między zębami, powiedziałem stanowcze jak śmierć NIE, choć Anieśka z pełnymi ustami wtórowała Filipince, że deliszjus.


balut


Co innego halo halo. Jeśli ktoś liczy kalorię, przed podejściem do popularnego filipińskiego deseru sięgnąć będzie musiał po kalkulator. Marząca o wielkiej karierze modelka nie powinna się nawet znaleźć w tej samej trefie czasowej co pucharek halo halo.  Mieszanka owoców, słodkiej fasoli (sic!) i kostek bardzo sztywnej galaretki czai się tu pod warstwą kruszonego lodu, cukru i zagęszczonego mleka, a całość wieńczy gałka (w wersji de Lux trzy) lodów. Przy spożyciu trzeba ciut zagęścić ruchy, bowiem na gorącym filipińskim powietrzu lód prędziutko zmienia się w wodę, a deser przypominać zaczyna nieapetyczną breję.halo-halo


Oprócz Alony i Danao Panglao dysponuje szeregiem zamkniętych plaż hotelowych, na których obsługa każdego ranka mieli piasek na drobno. Dla bardziej autentycznych wrażeń warto jednak wypożyczyć skuter i zboczyć nieco z utartego szlaku. Kilkadziesiąt minut turlania po opustoszałym asfalcie w niejasnym poczuciu kierunku, wyrzuciło nas na plażę Doljo, gdzie w cieniu porastających brzeg palm kokosowych tubylcy nieśpiesznie montowali te swoje śmieszna łódeczki na płozach, a w turkusowej wodzie chlapała się jedynie garstka lokalnych smarków. Żadnych turystów, żadnych straganów, choć szybko namierzeni zostaliśmy przed wodny oddział Cepelii, który powiosłował do Anieśki otoczonej zafascynowaną dzieciarnią z nadzieją na lukratywne transakcje handlowe.


doljo

Tyle z Panglao. Zdjęć będzie więcej, jak się wspomnienie Filipin nieco w pamięci zamaże. Póki co po przejrzeniu kilku fotografii łapie się na tym, że za oknem ciemno, a ja kolejną godzinę ślęczę nad stroną googleflights...


 

5 komentarzy:

  1. Tjaaaa....

    A zdjęcie opisane jako "Anieśka otoczona zafascynowaną dzieciarnią" jest jakieś wybrakowane...

    Ale, ale to mi przypomniało, jak kiedyś na plaży w Antofagaście gdy tylko się rozebrałem to otoczyła mnie cała okoliczna dzieciarnia i pokazując paluchami darła się: Europeo blanco! Europeo blanko! Nawet jak poszedłem popływać to w tam też cały czas otoczony byłem tymi wrzeszczącymi bachorami.
    ---
    Jeśli myślisz że za jakiś czas łatwiej Ci będzie oderwać się od wspomnień podsuwanych przez zdjęcia to się mylisz!
    Więc do roboty i pochwal się co tam masz ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Europeo blanco!? Podli rasiści!

    Nawet dysponuję fotografią Anieśki otoczonej zafascynowaną dzieciarnią, ale jeśli ją opublikuje, do końca życia śpiewać będę sporanem. Bynajmniej nie dlatego, że Anieśka jakoś nie bardzo wyszła. Wyszła bardzo nieźle. Pewne zasady jednak w naszej komórce społecznej obowiązują...

    OdpowiedzUsuń
  3. Filipiny sa urocze :) a Filipinczycy bardzo przyjazni. Spedzilam 3 dni na Boracay beach kilka lat temu, wpadlam tam z Hong Kongu, a zachecili mnie koledzy z pracy, Filipinczycy wlasnie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. OMG, co porabiałaś w Hong Kongu? Po sprzęt RTV wyskoczyłaś?

    Filipino są bardzo przyjaźni. Z wyłączeniem Mindanao podobnież, gdzie grasują komanda rewolucjonistow, choć od turystów zdaje się 3mają z daleka. Wiadomo, jedno niewłaściwe słowo, do niewłaściwej turystki, a eskadra myśliwców już wzbija się do lotu....

    OdpowiedzUsuń
  5. W HK odwiedzałam koleżankę ze studiów, mieszka tam :-) A że pracowałam z Filipinosami i zachęcili mnie do odwiedzin kraju, a z HK o chyba tylko 2 czy 3 godziny lotu, to zabukowałam weekend na rajskiej plaży :-) Tam po raz pierwszy spróbowałam nurkowania i nie byłam pewna czy je polubiłam, wic w Meksyku spróbowałam po raz drugi i jednak nie lubię ;-)

    OdpowiedzUsuń