niedziela, 27 marca 2016

Alleleje

Jarałem się na ten wyjazd jak tęcza na Placu Zbawiciela. Buty trekkingowe pochrapywały ciuchutko w mroku schowka pod schodami, odkąd w  sierpniu zeszliśmy z Demawendu, także stopy zaczynały mnie już cokolwiek swędzieć. W tym klimacie pomysł wielkanocnego wypadu w górzyste rejony Killarney, który pojawił się w  porządku obrad rady naszego gospodarstwa, spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem i wzbudzał uzasadnione podniecenie już od połowy lutego.


Plan mieliśmy epicki - zostawić auto pod Kate Kearney`s Cottage przy wjeździe do doliny Dunloe, ruszyć pod górę zaliczając po drodze Tomies i Purple Mountain, poświęcić koszyczek w lodowatym strumyku,  a następnie wrócić asfaltem przy ewentualnym wsparciu jednostek zmotoryzowanych przyjaznych autostopowiczom.


Znajomy z Huty skwitował kiedyś moje kolejne nieudane podejście do windsurfingu stwierdzeniem, że jeśli w Irlandii oglądał się będę na pogodę, w życiu nosa z domu nie wyściubię. Także nawet zapowiedzi parszywej aury w wielkanocny weekend nie studziły naszego zapału, choć przezornie przebukowaliśmy maleńkie B&B na hotel z sauną i jacuzzi. Gdy się jednak pojawiły doniesienia o burzy z pierunami, której w Krainie Deszczowców nie pamiętają nawet najstarsi emigranci, ciut śmy - przyznam - zwiędli.


Na domiar złego Anieśka gila do pasa załapała, choć wciągnąwszy nosem kreskę panadolu zapewniała, że nigdy nie czuła się lepiej.


Na dzień przed planowanym wyjazdem aplikacja pogodowa obiecywała przejaśnienia między 13:00 a 19:00, alem ją już na miejscu odinstalował za łgarstwo i składanie fałszywego świadectwa. Okienka pogodowego nie starczyło na wypad suchą stopą na jeziora Parku Narodowego Killarney.


Hotel spoko, ale leżąc w wannie z bąbelkami, myślałem tylko o tym, jaką ulgę czułbym, gdybym w gorącym jacuzzi moczył mięsnie styrane na górskim szlaku. Ot w dupie się człowiekowi przewraca i doskwiera mu, jak nie boli.


Dzieciarni było za trzęsienie, bo hotel - prawda - family friendly. Ktoś kiedyś powiedział, że dzieci są jak bąki, swoje są OK, ale cudze trudno znieść. Zwłaszcza w takiej ilości - mógłbym dodać. Tabuny bąków przetaczały się wąskimi korytarzami o każdej porze dnia, kolejka na śniadanie przypominała mroczne czasy PRLu, a obiad wielkanocny zmuszeni byliśmy zjeść w McDonaldzie.


No ale jeśli ktoś oazy spokoju szuka w wielkanocny weekend w Killarney, to szałas tylko w lesie zostaje.


Szczęściem za dwa tygodnie lecimy tam, gdzie palmy, turkusowa woda, wulkany i dużo, dużo witaminy D...

1 komentarz:

  1. Fascynujący opis wydarzenia które się nie odbyło.
    :-)))

    Widać, że też już osiągnąłeś ten wiek w którym "już nic nikomu nie musisz udowadniać!"

    Więc mówisz, że zostaliście "zmuszeni" żeby iść do McDonalda. Biedactwa... Ale to chyba właśnie McDonald was zmusił - taka akcja propagandowo, marketingowa. Może daliście się zmanipulować podstępnie? O tym nie pomyślałeś, przyznaj! :-)))

    Wesołych Świąt!

    OdpowiedzUsuń