Nasz Wioska dużo w departamencie rozrywki do zaoferowania nie ma. Dwanaście pubów, dwa kościoły (jeżeli ktoś w takiej rozrywce gustuje), biblioteka i zaskakująco dobrze rozwinięta infrastruktura sportowa - dwa boiska ze sztuczną nawierzchnią, jedno z naturalną, korty do tenisa, hala sportowa i siłownia; bardzo nieźle jak na czterotysięczną sadybę o profilu farmerskim.
Gdyby kogoś naszło w kręgle poturlać, bądź film obejrzeć na dużym ekranie, bez czterdziestokilometrowej wyprawy do stolicy regionu by się nie obyło. O alternatywę dla sobotniego wieczoru na kufelkiem bursztyna zadbali więc sami mieszkańcy, organizując się pod sztandarem amatorskiej trupy teatralnej.
W miniony weekend na deskach lokalnej sali gimnastycznej wystawili "Oklahomę".
Muszę przyznać, że inaczej wyobrażałem sobie spektakl w wykonaniu teatru amatorskiego. W czwartej klasie podstawówki wystawialiśmy Orfeusza i Euredykę w ramach zajęć z języka polskiego. Pozawijaliśmy się w prześcieradła z potrzeby robiące za greckie togi, Koczor wywinął orła na płachcie niebieskiego materiału, występującego w roli wartkiego strumyka (w zasadzie sam był sobie winien - wystawialiśmy mitologię, nie przypowieść biblijną, także chodzenie po wodzie jakby wyprzedzało epokę), Kaśka pękła pod presją i w kluczowym momencie nie potrafiła wydusić z siebie niczego po za nerwowym śmiechem, a ja straszyłem tekturową lirą owiniętą w folię aluminiową i naburmuszoną miną, bowiem Marta, do której cichcem wzdychałem, miast zostać moją Euredyką, marnowała się w roli strzegącego Hadesu potwora.
Podobnych atrakcji spodziewałem się sobotniego wieczora. Tymczasem zasiadłem na w pełni profesjonalnej widowni przed piętrzącą się sceną, pod upstrzonym reflektorami sufitem. Gdyby nie tablice do koszykówki po obu stronach sali, nie zjarzyłbym się, że na co dzień banda pryszczatych nastolatków okłada tu parkiet gumową piłką.
Niepokój we mnie kiełkował im bliżej było do pierwszego dzwonka. Po pierwsze nikt mnie nie uprzedził, że to będzie musical. Po drugie jakiś czas temu udaliśmy się do Cork Opera House na "Skulls of Connemara". Ze względu na pogłos i trudny akcent ze sztuki nie zrozumiałem prawie nic. Ale jedna z aktorek pokazała nagi biust, także nie był to czas zupełnie stracony.
Na spektakl udaliśmy się w towarzystwie Mary. Shaun postanowił pozostać w domu, przyobiecał jednak dyżurować pod telefonem na wypadek, gdybym po pierwszym akcie chciał dać nogę.
Nie chciałem. Talentem, który na scenie zaprezentowali lekarze, nauczyciele, rzeźnicy, bankierzy, piekarze obdzielić można było hojnie kilka wysokobudżetowych produkcji. Dźwięk kapitalny, światło doskonałe, scenografia rzetelna. Kilka znajomych twarzy na scenie tylko dodawało smaczku.
Historia jest banalna. W małym amerykańskim miasteczku zbliża się klasyczna potańcówka w remizie. Curly zaprasza Laurey, ale tej nieco nie w smak, że kowboj zwlekał tak długo i z babskiej przekory, wbrew sobie na balety zamierza wybrać się z parobkiem, Judem.
Tymczasem do miasteczka wraca Will, który wygrał w Kansas City 50 zielonych i zamierza przeznaczyć je na wiano dla Ado Annie. Ta jednak wzdycha do perskiego handlarza badziewiem, Aliego Hakima, który znowu do ożenku się nie pali, ale uroczą farmerkę chętnie by zbałamucił. Niemniej spojrzawszy w oczy dwururki z ojcem Ado Annie przymocowanym do drugiego jej końca, zmuszony jest przekalkulować plany, a wyswatanie narzeczonej z Willem staje się dla niego jedyną szansą na zachowanie błogosławionego stanu kawalerskiego.
I tak to się kręci w kierunku nieuniknionego happy endu. Banalna historia, ale ładnie opowiedziana, a w zasadzie zaśpiewana.
W marcu nasi lokalni artyści wracają na scenę z nową produkcją. Już wykrochmaliłem koszulę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz