Dziesięć lat temu zbałamuciłem taką drobną blondyneczkę. A zbałamuciwszy zostawiłem na ciepłej jeszcze poduszce ciepłe słowo na prędce skreślone na skrawku papieru i czmychnąłem z trójką znajomych na Słowację.
W tamtych czasach studentowi nie było wiele do szczęścia potrzebne, ot zimne piwo, talia kart i dach nad głową. W Liptovskim Trnovcu, gdzieśmy osiedli, najtrudniej było o to pierwsze. Piwa było pod dostatkiem, ale ciepłe, piętrzące się w plastikowych skrzynkach pod ścianą niewielkiego, wiejskiego sklepiku. Niezbędne było więc właściwe planowanie oraz organizacja, by błyszczące w słońcu bursztyny zakupić z właściwym wyprzedzeniem i schłodzić w ogólnodostępnej kuchni pensjonatu.
Zza południowej granicy słałem smsy, co by dziewczę zbałamucone nie wypłakiwało szmaragdowych oczu w oknie wieżowca na warszawskim śródmieściu, a nawet zgrabną widokówkę wystosowałem, na łamach której porównywałem położonego na górskim zboczu Trnovca do pieprzyka na piersi adresatki.
Beztroski to był czas i wakacje, które do tej pory wymieniam w TOP 3, a że dziewczę zbałamucone do mego poetyckiego porównania z widokówki przez lata podchodziło z mieszaniną sceptycyzmu i niedowierzania, tom je w końcu, po dekadzie to Liptovskiego Trnovca zabrał.
Czas się w Trnovcu na te dziesięć lat zatrzymał. Spiczaste domki, niczym krasnale czapki po obu stronach drogi. Jezioro z jednej, góry z drugiej. Jeden sklep, piwo wciąż ciepłe. Dwie restauracje czynne od 13, cisza, spokój, rowery wodne i kajaki. Tylko tej maleńkiej pizzerii sobie nie przypominam.
Dwie minuty jazdy małolitrażowym samochodem dzieli nas od Tatralandii. Cztery baseny z wodą termalną, wodny barek serwujący egzotyczne koktajle, kiełbasa z grilla, piwo z kija, leżaczki, sauna i tysiąc sto dwadzieścia cztery zjeżdżalnie o wysoce zróżnicowanym poziomie zaawansowania. Hebanowa Anieśka w wodzie o temperaturze 36 stopni Celsjusza, z niesmakiem obserwuje znad okularów słonecznych mężczyznę z bujnym zarostem na plecach. Michaś tymczasem u szczytu kolejnej zjeżdżalni. Łatwo go wypatrzeć, bowiem góruje nad zgrają szczękającej zębami dzieciarni niczym posąg w Świebodzinie. Tylko ten w lubuskim się tak głupio nie szczerzy.
A, no i Smadny Mnich w półlitrowej butelce za 33 centy. Jak w pracy temat zarzuciłem, to chłopaki się znad strony Ryanaira pytali, jak się Bratysława pisze.
Piękne te czeskie okolice i jak w niewielu miejscach czas się tam zatrzymuje. Można odetchnąć czystym powietrzem i uśmiechnąć się do widoków :)
OdpowiedzUsuńKobiety to jednak przebiegłe są! Ta blondyneczka, na ten przykład, owinęła sobie Ciebie dookoła palca. Jak kawałek plasteliny.
OdpowiedzUsuńA przy tym jakie perfidne! Ty chyba jeszcze na prawdę wierzysz, że wtedy, dziesięć lat temu to Ty byłeś stroną uwodzącą... Buhahaha! ;-)
... i taką straszną komerchą nie cuchnie. Zawadziliśmy tranzytowo o Zakopane, kiedyś mekkę ludzi w butach trekkingowych. Teraz na Krupówkach tłumy z dziećmi, łażą to w górę, to w dół i cykają zdjęcia z białym misiem, bądź Królem Julianem. Z podziwu wyjść nie mogę, że komuś chcę się kilka godzin w korku na Zakopiance stać, wynajmować kwaterę u górali, żeby się Krupówkami przespacerować...
OdpowiedzUsuńPrzekonany byłem, że to ja byłem stroną uwodzącą, ale mnie to Anieśka z głowy wybiła ledwie, notkę przeczytawszy.
OdpowiedzUsuńAle z tą plasteliną przesadziłeś! Oddawaj skrzynki!!! ;)
Oj tam, oj tam! Nie ma się co irytować.
OdpowiedzUsuńZaakceptuj to.
W dłuższej perspekywie lepiej na tym wyjdziesz. ;-)
Nigdy! To ja jestem królem naszego małego państewka! A Anieśka jest moim Kardynałem Richelieu...
OdpowiedzUsuń