czwartek, 14 sierpnia 2014

Holy Holy Days

Dziesięć lat temu zbałamuciłem taką drobną blondyneczkę. A zbałamuciwszy zostawiłem na ciepłej jeszcze poduszce ciepłe słowo na prędce skreślone na skrawku papieru i czmychnąłem z trójką znajomych na Słowację.


W tamtych czasach studentowi nie było wiele do szczęścia potrzebne, ot zimne piwo, talia kart i dach nad głową. W Liptovskim Trnovcu, gdzieśmy osiedli, najtrudniej było o to pierwsze. Piwa było pod dostatkiem, ale ciepłe, piętrzące się w plastikowych skrzynkach pod ścianą niewielkiego, wiejskiego sklepiku. Niezbędne było więc właściwe planowanie oraz organizacja, by błyszczące w słońcu bursztyny zakupić z właściwym wyprzedzeniem i schłodzić w ogólnodostępnej kuchni pensjonatu.


Zza południowej granicy słałem smsy, co by dziewczę zbałamucone nie wypłakiwało szmaragdowych oczu w oknie wieżowca na warszawskim śródmieściu, a nawet zgrabną widokówkę wystosowałem, na łamach której porównywałem położonego na górskim zboczu Trnovca do pieprzyka na piersi adresatki.


Beztroski to był czas i wakacje, które do tej pory wymieniam w TOP 3, a że dziewczę zbałamucone do mego poetyckiego porównania z widokówki przez lata podchodziło z mieszaniną sceptycyzmu i niedowierzania, tom je w końcu, po dekadzie to Liptovskiego Trnovca zabrał.


Czas się w Trnovcu na te dziesięć lat zatrzymał. Spiczaste domki, niczym krasnale czapki po obu stronach drogi. Jezioro z jednej, góry z drugiej. Jeden sklep, piwo wciąż ciepłe. Dwie restauracje czynne od 13, cisza, spokój, rowery wodne i kajaki. Tylko tej maleńkiej pizzerii sobie nie przypominam.


Dwie minuty jazdy małolitrażowym samochodem dzieli nas od Tatralandii. Cztery baseny z wodą termalną, wodny barek serwujący egzotyczne koktajle, kiełbasa z grilla, piwo z kija, leżaczki, sauna i tysiąc sto dwadzieścia cztery zjeżdżalnie o wysoce zróżnicowanym poziomie zaawansowania. Hebanowa Anieśka w wodzie o temperaturze 36 stopni Celsjusza, z niesmakiem obserwuje znad okularów słonecznych mężczyznę z bujnym zarostem na plecach. Michaś tymczasem u szczytu kolejnej zjeżdżalni. Łatwo go wypatrzeć, bowiem góruje nad zgrają szczękającej zębami dzieciarni niczym posąg w Świebodzinie. Tylko ten w lubuskim się tak głupio nie szczerzy.


A, no i Smadny Mnich w półlitrowej butelce za 33 centy. Jak w pracy temat zarzuciłem, to chłopaki się znad strony Ryanaira pytali, jak się Bratysława pisze.

6 komentarzy:

  1. Piękne te czeskie okolice i jak w niewielu miejscach czas się tam zatrzymuje. Można odetchnąć czystym powietrzem i uśmiechnąć się do widoków :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kobiety to jednak przebiegłe są! Ta blondyneczka, na ten przykład, owinęła sobie Ciebie dookoła palca. Jak kawałek plasteliny.
    A przy tym jakie perfidne! Ty chyba jeszcze na prawdę wierzysz, że wtedy, dziesięć lat temu to Ty byłeś stroną uwodzącą... Buhahaha! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. ... i taką straszną komerchą nie cuchnie. Zawadziliśmy tranzytowo o Zakopane, kiedyś mekkę ludzi w butach trekkingowych. Teraz na Krupówkach tłumy z dziećmi, łażą to w górę, to w dół i cykają zdjęcia z białym misiem, bądź Królem Julianem. Z podziwu wyjść nie mogę, że komuś chcę się kilka godzin w korku na Zakopiance stać, wynajmować kwaterę u górali, żeby się Krupówkami przespacerować...

    OdpowiedzUsuń
  4. Przekonany byłem, że to ja byłem stroną uwodzącą, ale mnie to Anieśka z głowy wybiła ledwie, notkę przeczytawszy.

    Ale z tą plasteliną przesadziłeś! Oddawaj skrzynki!!! ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj tam, oj tam! Nie ma się co irytować.
    Zaakceptuj to.
    W dłuższej perspekywie lepiej na tym wyjdziesz. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nigdy! To ja jestem królem naszego małego państewka! A Anieśka jest moim Kardynałem Richelieu...

    OdpowiedzUsuń