Takie wyjazdy zwykło się w naszym gronie określać 'bam bam' - na dwa offy, przylecieć, zdobyć, wylecieć. Popkulturalne veni, vidi, vici. O czwartej nad ranem, objuczeni bagażem zbiegliśmy po schodkach naszego apartamentowca. Obowiązkowe piwko na lotnisku i po chwili układaliśmy się do snu na niewygodnych fotelach zmierzającego do Oslo boeinga. W Norwegii przesiedliśmy się do czarnego furgonu, który zyskałby nam przydomek Drużyny A, gdyby opinia publiczna wykazała jakiekolwiek zainteresowanie naszą wyprawą. Auto było pewną przesadą jak na pięcioosobową ekipę, ale śmy sixseatera (it's beautiful) wymagali, póki FaFa w ostatniej chwili nie zrezygnował z wyjazdu.
Po pięciu godzinach jazdy dotarliśmy pod schronisko Spiterstulen. Godzina była osiemnasta, z nieba niemiłosiernie siąpił deszcz, mimo to wrzuciliśmy na garby leciutkie plecaki i ruszyliśmy na spotkanie z górą. Pośpiech o tyle był uzasadniony, że co do najwyższego szczytu Norwegii zdania były jeszcze jakiś czas temu podzielone. Glittertind wyższy jest wprawdzie od Galdhoppigena, ale tylko zimą, w śnieżnym kapeluszu. To ciut jakby podawać pojemność samochodowego silnika wraz z kubaturą bagażnika, niemniej zawsze znajdzie się siejący zamęt hipster. By więc raz na jutro uciąć ewentualne spekulacje, zamierzaliśmy odhaczyć oba wierzchołki. W dwa dni.
Co dziwić nie może, na trasie mijaliśmy wyłącznie komanda zmierzające w kierunku schroniska. Z odbiorem spotykaliśmy się różnym. Co druga ekipa przepytywała nas na okoliczność niezbędnego do nocnego zejścia sprzętu. Sława nasza najwyraźniej do Norwegii jeszcze nie dotarła. Naszywki jakieś w charakterze harcerskich sprawności trzeba będzie przed kolejną wyprawą na plecaki ponaszywać, bo nas publika ewidentnie nie traktuje z należytą powagą oraz szacunkiem dla dorobku
Gdy przebrnęliśmy przez pierwszy stromy odcinek podejścia, deszcz ustał, co jednak w moim przypadku różnicę robiło nieszczególną, bom wcześniej niczym najgorszy żółtodziób ściągnął na krótką chwilę kaptur. Najlepsza membrana nie pomoże, gdy się za kołnierz wylewa cebrzyk deszczówki.
Galhoppigen do walki stanął kryjąc się tchórzliwie za dwoma mniejszymi szczytami. Pierwszego śmy położyli, drugi skrył się w gęstych chmurach, majacząc jedynie zarysem w kształcie rekiniego zęba. Quy-Syu już marudził, że czwarty kolejny szczyt zdobywa, z trudem dostrzegając własne buty i zaczynaliśmy podejrzewać, że pecha zwyczajnie przynosi, gdy w jednym magicznym momencie chmury ustąpiły i przy akompaniamencie głośnego ohhh, ukazała nam się naguśka, polarna panorama. Słońce znikało już za horyzontem, tutejsi jednak skrobią się w głowę z zakłopotaniem, gdy barman serwuje tequila sunrise, na północy słońce zachodzi bowiem w barwach palnika gazowego.
Godzina do północy została, gdy śmy stanęli na najwyższym punkcie Norwegii. Wokół żywego ducha, szczyt był tylko dla nas. Poszczerzyliśmy się chwilę do obiektywu aparatu, prezentując dumnie barwy narodowe, po czym żwawo ruszyliśmy w drogę powrotną. Mimo późnej pory zmierzchać się dopiero zaczynało, a czołówkami posiłkować musieliśmy się dopiero po północy. W wąskim świetle latarek drogę nie zawsze łatwo było odnaleźć i ostatecznie przed czarnym furgonem stanęliśmy z wybiciem trzeciej. Gdy rozbijaliśmy namioty na skraju lasu, wokół robiło się już widno.
Ze snu wyrwał mnie szelest kroków i pobrzękiwanie dzwonka. Na karb jamesona z colą przyjętego na wycieńczony organizm to jednak zgoniłem i tylko głębiej zawinąłem się w ciepły śpiwór. Rankiem nie trzeba było porucznika Colombo, by odtworzyć przebieg wydarzeń na podstawie parujących krowich placków zdobiących obóz. Na poparcie mieliśmy też zeznanie naocznego świadka - Anieśka noc spędziła w aucie i, z rozbawieniem mieszanym z niedowierzaniem, obserwowała stadko łaciatych spacerujących między namiotami oraz buhaja, który podjął nieudaną próbę kopulacji z furgonem.
Na słowo Glittertind wszyscy zgodnie z zainteresowaniem studiowali czubki własnych butów i jasnym stało się, że drugiego co do wysokości szczytu całej Skandynawii nie zdobędziemy, bo i czasu ciut krótko i ducha w narodzie nie stwierdzono. Żeby jednak całego dnia w wynalezionym na skraju lasu opuszczonym tartaku krytym eternitem nie spędzić, znów wrzuciliśmy na garby plecaki i ruszyliśmy w norweski las. By nieco podnieść poziom trudności, zaopatrzyliśmy się w Jamesona z colą, co niejako tłumaczy skąd wziął się pomysł, by przeprawiać się przez rwący strumień.
Norwegia jest urzekająco piękna, ale cenowo dość nieprzyjazna. Za małą colę, nie większą butelkę wody gazowanej, red bulla i mentosy pani na stacji benzynowej zażądała okrągłe dwadzieścia jeżyków. I nawet nie mrugnęła. Szczęśliwie wyposażeni w turystyczne kuchenki gazowe i liofilizaty, byliśmy w zasadzie samowystarczalni. Na dodatek w dublińskiej strefie bezcłowej wykorzystaliśmy fakt, że Norwegowie dwukrotnie opowiedzieli się w referendum przeciwko przystąpieniu do UE i nabyliśmy plastikowe buteleczki Jamesona - zaprojektowane, wydawać by się mogło, do bocznej kieszeni plecaka - po bardzo okazyjnej cenie.
W efekcie w atmosferze ogólnej wesołości dotarliśmy na szczyt zalesionego wzgórza, gdzie śmy zalegli wokół sprawnie rozpalonego ogniska. Starałem się ten pomysł oprotestować, bom w harcerstwie służył (zastęp Góra i Dolina, czuwaj!), gdzie mnie do głowy wbili, by w lesie z ogniem postępować ostrożne, ale jakoś moje argumemty do gawiedzi nie trafiły. Dopilnowałem więc jedynie, by podczas zasikiwania ogniska jeden z kolegów trzymał się z daleka, bowiem przy jego stężeniu we krwi równie dobrze mógłby wlewać w płomienie podpałkę do grilla.
I tyleż było Norwegii. Jeszcze tylko nocna jazda do Oslo i kolejny górski wypad stał się hostorią. Sumiennie udokumentowaną.
Mwahahaha, przednia opowieść. Zwłaszcza ten kawałek z buhajem. Bardzo-m się uśmiał :)
OdpowiedzUsuńBuhajowi za to do śmiechu z pewnością nie było... :)
OdpowiedzUsuńNajbardziej podoba mi sie serdelkowy naszyjnik i lodeczka :) gratulacje!
OdpowiedzUsuńŁódeczkę wystrugał dla Anieśki kolega Quy-Syu. Stoi teraz na szafeczce obok TV (łódeczka, nie Quy-Syu), ale bez żagla bo mu się zwiędło. Miała być przyozdobiona napisem Norway na burcie, ale nasz dzielny konstruktor postawił pierwszy znak, który wyglądał tak: И i zarzucił pomysł.
OdpowiedzUsuńA w ogóle to co z przeprowadzką? Jakoś we wrześniu miała następić chyba? Nadal na horyzoncie? Nie to żebym miała nadzieję, że spadną szanse na spotkanie! Wręcz przeciwnie, tylko mnie ciekawi, czy firma jest słowna... Pzdr
OdpowiedzUsuńFirma jest słowna. Mam nowe biuro, nową ekipę i nowego menedżera z nowymi ambicjami. Tak odnośnie siebie samego, jak i mojej skromnej osoby. Wszystko mam być idealne jak makijaż bohaterek hollywoodzkich superprodukcji świeżo po przebudzeniu. Trząść mamy nową hutą, dzielić i rządzić oraz decydować kogo przyjmujemy do NATO. W efekcie w ciągu dwóch tygodni na nowym stołku przepracowałem 134 godziny, Anieśka nowe nasze gniazdko urządziła samodzielnie i teraz pytać ją muszę gdzie trzymam skarpetki. Ale trochę to jak z jazdą na sankach. Na początek namęczyć się trzeba, by wdrapać się na pagórek, ale potem już jest ... z górki.
OdpowiedzUsuń