Pogoda ewidentnie nie aprobowała naszej decyzji o opuszczeniu Fayal. Deszcz siąpił ponuro gdy śmy ruszali w półgodzinny rejs na nieodległe Pico, a stołeczna Madalena powitała nas ciężkimi chmurami zaczepionymi o dachy miasteczka.
Wstępnie nam to zwisało, bowiem przytulny apartament nad samiutkim brzegiem Atlantyku nawet zachęcał do spędzenia jednego dnia pod dachem. Wieczór przy akompaniamencie wilgotnego drewna syczącego w kominku, z czarką lokalnego wina w garści, doskonale wpisywał się w motyw przewodni wyjazdu. Nawet jeśli znów fragmenty korka cedziliśmy jak plankton.
Rankiem wypożyczyliśmy kolejną toyotkę i ruszyliśmy uświetnić hanymuna zdobyciem najwyższego szczytu Portugalii, od którego wyspa wzięła swą nazwę. Pani w recepcji mocno zatroskała się na nasze plany, wymownie zerkając przez okno na miejsce, gdzie widać byłoby majestatyczny wulkan, gdyby nie chmury jak nad Mordorem. Trzeba było jednak choć spróbować, bośmy amunicji na kolejny strzał jakby nie mieli.
Prościutką jak niekończący się pas startowy szosą pomknęliśmy wzdłuż kręgosłupa wyspy, a gdy śmy odbijali w wąską drogę, pnącą się mozolnie ku sercu Pico, wiedzieliśmy już, że dupa będzie dziś zbita. Na wierzchołek wulkanu prowadzi szlak oznaczony co kilkaset metrów białymi słupeczkami, tymczasem w gęstych chmurach wysilać się musiałem, by dostrzec kierownicę. O zdobyciu kolejnego szczytu Korony Europy mowy być nie mogło, toteż wrócilim jak niepyszni na główną trasę, by chociaż powozić się po wyspie.
Pocinamy więc sobie na wschód - wszak tam musi być jakaś cywilizacja - nastroje są raczej ponure i wtem … klik. Wyjeżdżamy jak z ciemnego tunelu na tonąca w słońcu równinę. Auto z zaskoczenia zatrzymałem na poboczu. Patrzymy do tyłu - Mordor, zerkamy przed siebie - Palm Beach. Błękitne niebo, soczysta zieleń i słońcuje bardzo. Bo się te chmury, co je wiatr z południowego zachodu przywiał, rozcinały o wierzchołek wulkanu i spływały po jego zboczach jak welon. Podczas gdy Madalena i szlak na Pico bezczelnie ginęły w gęstej mgle, wschodnia część wyspy tonęła w słońcu.
Anieśka na takie dictum zarządziła postój w pobliżu malowniczego jeziorka i zaległa na łączce w niczym oprócz błogiego uśmiechu na twarzy, podczas gdy ja rzucałem złowrogie spojrzenia w kierunku góry, wierząc, że przelewająca się przez szczyt fala chmur kiedyś musi się skończyć. Nic takiego się nie stało, wiec z nadzieją, że wbrew prognozom pogoda się przez noc odmieni, ruszyliśmy na eksplorację wyspy.
Pico inne jest zupełnie, niż wyspa, na której bawiliśmy jeszcze poprzedniego dnia. Miejscowi ochrzcili Fayal mianem Blue Island, ze względu na wszechobecne błękitne hortensje, które liczebnością dorównywały niemal rogaciźnie. Pico kolorowych porostów się nie doczekało, także zadowolić się musiało mianem Czarnego Ostrowiu, za sprawą wyzierającej wszędy spod poszycia skały wulkanicznej o barwie smoły i fakturze pumeksu. Na całym nabrzeżu próżno szukać piaszczystej plaży. Pico od oceanu oddziela szczelnie warstwa postwulkanicznych klifów, czarnyyych jak w reklamie perły black.
Zamku z piasku na wyspie nie postawimy, za to całkiem solidne domki z bloków czarnego pumeksu, opatrzone ładnie kontrastującymi, czerwonymi okiennicami już owszem. Całe wioski nawet, strzegące upraw winorośli. Zbocza Pico, sprawiedliwie traktowane deszczem i słońcem, oferują bowiem doskonałe warunki ku hodowli winogronków i produkcji równie doskonałego wina, choć nad korkiem mogliby ciut popracować, bo rozłazi się jak próchno.
A następnie w domino.
Jeszcze śmy zwlekli o piątej rano kończyna z wyra gotowi na desperacką operację pod roboczym kryptonimem Last Action Hero, ale Pico nadal szczerzył się złośliwie za zasłoną dymną. Nie pozostało nic innego, jak pakować mandżur i wracać na Fayal.
Natomiast następnego ranka, gdyśmy się taksóweczką bujali na lotnisko, mały skurczybyk pokazał się właśnie tak:

Jednego dnia nam zabrakło, ale nic to straconego. Azory to raj na Antlantyku. Siedem wysp archipelagu nam do ogolenia jeszcze zostało. Za rok zielona (o ironio) wyspa Sao Miguel.
I dogrywka z takim jednym wulkanem....
I jak zwykle foteczki.
Przykro mi, ale poza tymi domkami i winogronami, no i wulkanem, to wypisz wymaluj..... Irlandia ;-) Nieco za mało egzotycznie jak dla mnie.
OdpowiedzUsuń...i ciepłym wiatrem. Bo w Irlandii jak zawieje, to ciągnie po rajtuzach. Na Azorach wrażenie jest, jakby kto suszarkę odpalił.
OdpowiedzUsuńMało egzotycznie!? Byś się wstydziła! ;)
No dobra, krowy trochę inne.... ;-)
OdpowiedzUsuń