środa, 3 lipca 2013

Blue Island

Hanymun miał być egzotyczny i niebanalny. Miało być ciekawie, ale z dala od wydeptanych szlaków turystycznych. Ciepło, ale nie na tyle byśmy się dusili w sosie własnym. I musiała być góra.


To śmy wymyślili Azory.


Na pierwszy ogień poszedł Fayal - jedna z dziewięciu wysp archipelagu. Do stołecznej Horty dotarliśmy z przesiadką w Lizbonie, a rzuciwszy bagażem głównym o podłogę wynajętego apartamentu, bez mitrężenia ruszyliśmy na plażę. Pogoda na Azorach stabilna jest jak izotop wodoru i gwiżdżąc na ustalenie mądrych głów od zjawisk atmosferycznych, jednego dnia potrafi zaprezentować całe kalendarzowe spektrum - od zimy, po lato. Wobec sprzyjającej aury, chwili nie było więc do stracenia. Hurgot silników lotniczych jeszcze w uszach nie ustał, a my już leżeliśmy na nagrzanym piasku barwy mąki z makiem w malowniczej zatoczce.


Próżno w Horcie szukać dyskotekowej kuli, laserów i rozbawionej młodzieży. Jeśli na jednym końcu skali jest Aya Napa, a na drugiej Ciechocinek, to Fayal … funkcjonuje w świecie równoległym. Port w Horcie jest przystankiem dla stada żeglarzy przemierzających w poprzek Atlantyk. Maszty jachtów błyszczą w słońcu jak kopie pod Grunwaldem, a rozstrzał jest zacny; od małych krypek, po łajby tak luksusowe, ze Tytanik, by się brzuchem do góry ze wstydu obrócił.


W słynnej na całą wyspę knajpce Peter`s Cafe ogorzałe twarze jak z granitu uśmiechają się spod wypłowiałej na słońcu strzechy, a trudno się nie uśmiechać, bowiem lokal oferuje jedzenie, które topielca, by do życia wróciło. Gdy nam Peter steki zaserwował, to śmy się z Anieśką mało nie popłakali ze wzruszenia oraz uznania dla szefa kuchni. Zdaniem naszego gospodarza na Azorach więcej jest krów niż ludzi, także materiału do ćwiczeń jest dość.


Nie tylko jednak ogryzione żeberka zostawiają po sobie żeglarze. Lokalny zabobon głosi, że kto zawinie do azorskiej przystani, ale nie pozostawi na nabrzeżu własnoręcznie wykonanego malowidła, ten miał będzie, ogólnie rzecz biorąc, przekitrane. Jak się tygodniami buja na falach Atlantyku, lepiej mieć Neptuna w swojej drużynie, także wilki morskie konsekwentnie smarują pędzlami po keji i obecnie coraz trudniej znaleźć czysty kawałek muru pod graffiti.


Napatrzywszy się na podskakujące na wodzie jak spławiki maszty, sami zapragnęliśmy ruszyć w morze, także ranka pewnego zasiedliśmy na pokładzie pokaźnego pontonu zmotoryzowanego i pomknęlim podglądać walenie; jakby to nie brzmiało.


Wyspa oddalała się za nami w dość imponującym tempie, gdym sobie przypomniał, że ja przecież chorobę morską mam. Tymczasem kolega w rzędzie odkrył u siebie tą przypadłość dość nagle, gdy już zwisał przez sterburtę. Tragedii nie było, gdyśmy płynęli, ale jak stawaliśmy, czając się na wieloryba i ulegle poddając się falom, tom sam miał chwile zwątpienia.


Szału ogólnie nie było. Udało się kilka wielorybich ogonów wypatrzeć oraz napatoczyć na stadko skorych do popisów delfinów, ale sam nasz kapitan, Norberto, nie czuł się ze zrealizowanej usługi wywiązanym i zaprosił mnie und Anieśkę na kolejny rejs za pół godziny. Na takie dictum mój żołądek schował się jednak przerażony pod śledzionę, a i ja się na powrót do pontonu nie byłem skłonny odważyć.


Wyczerpawszy atrakcje oferowane przez Horte, ruszyliśmy wypożyczoną toyotką na Tour de Fayal. Azory leżą na samiutkim środku Atlantyku, Fayal od najbliższego stałego lądu dzieli przeszło półtora tysiąca kilometrów wzburzonego oceanu, także izolacja od codziennego pośpiechu jest wręcz rozczulająca. Na biegnącej wzdłuż wybrzeża trasie Anieśka zarządziła postój, bowiem wypatrzyła przypalikowaną kozę, którą koniecznie musiała uwiecznić na karcie SD. Podczas gdy moje pierwsza żona uzbrojona w aparat ruszyla fotografować rogowaciznę, wychyliłem się przez murek niewielkiego parkingu, według znaków drogowych oferującego miradouro i westchnąłem. Dwa wzgórza, niczym obfite piersi schodziły się w gęsto porośnięty soczystą zielenią kanion, by na południu ostrymi klinami wbić się w morze. Wokół żadnego dźwięku działalności człowieka, żadnego samochodu na drodze, tylko śpiew dziesiątek różnych gatunków ptaków.


Nigdy nie byłem na Borneo, ale tak bym to sobie wyobrażał. Mózg się wyłącza, z mięśni odczuwalnie schodzi wszelkie napięcie. Kapitalna sprawa, że istnieją takie miejsca na ziemii, gdzie czas jakby stanął w epoce Wyspy Skarbów. No masakryczne wrażenie.


Azorski archipelag leży niemal na styku trzech płyt tektonicznych, także geologom świeczki w oczach stają na myśl o tym, co dzieje się pod powierzchnią gruntu. Każda z dziewięciu wysp powstała w efekcie działalności podwodnego wulkanu, a ostatni był uprzejmy wybuchnąć raptem pięćdziesiąt lat temu około jednego kilometra od Fayal. W efekcie, po dość burzliwym roku naznaczonym pomniejszymi erupcjami, wyspa zyskała dodatkowe 2,5 km kwadratowego terenu.


Nowy nabytek, Capelinhos, stanowi teraz główną atrakcję turystyczną regionu, także śmy na przeciwległy kraniec wyspy doturlali naszą wypożyczoną Toyotkę. Granicę ‘starego lądu’ znaczy latarnia morska, która przetrwała erupcję, a tam gdzie przed przeszło pół wieku bujał się wesoło ocean, teraz cieszy oko nieco awangardowa, gigantyczna magmowa rzeźba.


Za plecami zostawiwszy podziemne centrum turystyczne, efekt niespotykanej dbałości o naturalny pejzaż, stromą ścieżką dotarliśmy do olbrzymiej misy wysypanej wulkanicznym pyłem. Iście księżycowo-pustynny krajobraz z marsjańskim akcentem w postaci czerwonych urwisk.


Jedno z powstałych w wyniku wybuchu wulkanu wzgórz zaczęło już porastać od czubka trawą, zasiedloną teraz przez niezliczone bandy rozwrzeszczanych mew (burzyków tak naprawdę, ale kto by dbał o nieistotne szczegóły). Zapragnęlim zdobyć nieodległy wierzchołek, ale ptactwo podniosło jeszcze większy jazgot i przepuściło kilka ataków lotem nurkowym, także się musielim ratować bohaterskim odwrotem mało nie gubiąc w pośpiechu sandałów.


Zdaniem pary napotkanych Francuzów agresywne mewy (burzyki) zainspirowały Hitchcocka do nakręcania swej ornitologicznej wersji  Pearl Harbour, choć szansę by się Żabojady z prawdą nie minęły są mizerne, bowiem Capelinhos uformowało się raptem pięć lat przed powstaniem książki, na kanwach której genialny reżyser nakręcił swoje dzieło. Każdy rozsądny burzyk trzymał się wówczas  z pewnością na bezpieczny dystans od ciepłego jeszcze nowego lądu.


Nim ruszyliśmy w dalszą drogę, zmuszeni byliśmy uciszyć bezczelnie domagające się swych praw żołądki, co zadaniem łatwym nie było, bowiem każda niemal knajpka na wyspie między godziną 14 a 19 zamyka swoje podwoje. Na środek Atlantyku konsumpcjonizm jeszcze nie dotarł, a ludzie pracują, by żyć, nie żyją by pracować.


Kierując się prospektem z polecanymi przez właściciela naszego apartamentu knajpkami, trafiliśmy do niezachęcającego z zewnątrz lokalu w maleńkiej mieścinie. Pod względem godzin otwarcia nie różnił się niczym, od pozostałych przybytków archipelagu, Anieśka jednak spojrzała na właściciela gasnącymi z głodu oczętami, a takim oczom odmówić nie sposób. Co śmy dostali na pokaźnej cynowej tacy, zasługuje na sonet.


Dzień wcześniej pozwoliliśmy sobie na obiad w eleganckiej restauracji w Horcie. Gustowne wnętrze, wspaniały widok na nieodległą wyspę Pico, odpicowana obsługa o nienaturalnych, wystudiowanych ruchach i klientela z literkami przed nazwiskiem wygrawerowanymi na czole. Atmosfera sztywna jak zasady w klasztornej szkole na zbłąkanych dziewcząt. Gdyby kto szpilkę na podłogą upuścił, obsługa rzuciłaby się na ziemię, zasłaniając uszy. Marna strawa, podana na gigantycznych, białych talerzach, a jakbym zdradził kelnerowi, że w moim winie pływają resztki korka, prawdopodobnie popełniłby publiczne harakiri przy pomocy noża stołowego. We wspomnianej, niepozornej, odległej od stolicy knajpce żartko otrzymalim z matczynym uśmiechem od starszej pani w pasiastym fartuchu, a po każdym kęsie wznosiliśmy oczy ku powale.


Ale wracając do Tour De Fayal. Z głównej szosy okrążającej ostrów, zboczyliśmy na wąską drogę wijącą się pośród gęstej dżungli w kierunku serca wyspy. Błądząc nieco dotarliśmy do rozległej kaldery, skąd przed tysiącami lat z wielkim hukiem wykluł się Fayal. Chmury wypełniały wulkaniczny rondel ograniczając widok do mlecznej mgły, ale po chwili wiatr rozgonił towarzystwo, ukazując prehistoryczną kolebkę wyspy w pełnej okazałości. Kaldera ma 2 km średnicy, razy pi - sześć przeszło kilo śmy ciachnęli wąską ścieżką po obwodzie, nie napotykając żywej dusz, a widoki jak na kanale Discovery.


Z ciężkim sercem opuszczaliśmy Fayal po raptem czterech dniach, choć przed nami rysowała się nie mniej atrakcyjna perspektywa. W teorii, bo w praktyce... do tego jeszcze dojdziemy.


Focie tu.

6 komentarzy:

  1. Jak to dobrze że jeszcze nie koniec, bo pochłaniam każde słowo. Zdjęcia niesamowite.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdjęcia fajne, ale ja chyba wolę mieszankę starej architektury i natury... Ah well... Ale czekam na c.d.!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wrażeń było tyle, że się w jednej notce nie zmieściły. Ręce mi się trzęsły na wspomnienie jak pisałem... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No ja zdecydowanie za naturą się opowiadam. Zwłaszcza TAKĄ! A jak jeszcze ludzi hałaśliwych nie ma, to już w domu jestem. Akumulatory mi się w takich miejscach tak ładują, że mógłbym wystąpić w reklamie 'guinness for strength'

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie napisane!
    Pióro się wyrabia - bez dwóch zdań!
    Po lekturze takiego tekstu człowiek tylko nabiera gwałtownej chęci na naoczne przekinanie się czy to wszystko aby prawda... :-))
    A ten nowy, co robił zdjęcia, też się spisał. W miarę poprawnie.
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  6. To ciekawa teoria. Osobiście jestem fanem własnej twórczości z lat 2008-2010 ;).

    A zdjęcia to nasz stary i wysłużony robił. Nowego się zatrudnić nie udało, bo się nakład wyczerpał. Pzdr

    OdpowiedzUsuń