Przepowiednie meteorologów na ten dzień nie pozostawiały złudzeń - burza, pioruny i koniec, kropka. Za radą Anieśki, obaj z Ojcem Dyrektorem wystawiliśmy buty na parapet, co - według wierzeń ludowych - jest gwarantem dobrej pogody w dniu ślubu. Rankiem, dumni z siebie, przybiliśmy piątkę w połowie drogi między naszymi sypialniami, bośmy taką pogodę załatwili, że się Tomasz Zubilewicz po głowie drapał przeglądając notatki. Zabobon vs Nauka 1:0.
Radym był w dwójnasób z takiego obrotu sprawy. Po pierwsze, wiadomo, jak bym chciał się w deszczu hajtać, to bym się z Irlandii nie ruszał. Pod drugie do anieśkowej wioski rodzinnej dojechać miałem przybraną kwieciem karocą. Hydrobombardowanie na odcinku siedemdziesięciu kilometrów mogłoby ciut zepsuć efekt.
Tym bardziej więc sobie ceniłem, że w drodze w rodzinne strony narzeczonej podziwiałem świat zza szkieł okularów przeciwsłonecznych. Zajechawszy pod Casa del Anieśka i tradycyjnie powitany przez starszyznę wioski, zniknąłem w szałasie wybranki, skąd po krótkiej chwili wypadłem ratować klombik przyozdabiający samochód, bowiem - ku uldze zasępionych meteorologów - niebo po prostu pękło i sypnęło białym kulkami jak rozdarty pluszak.
Szczęśliwie armagedon trwał tylko chwilę. Śmy mówili później, że to babcia grzmiała, bo tak się guzdraliśmy, że ślubu nie doczekała. Swoje powiedziawszy, ryżem sypnęła na szczęście, wykonał kilka fotek nieśmiertelnym aparatem marki Skina i pozwoliła by uroczystość przebiegła dalej bez zakłóceń.
Dwie godziny później stanęliśmy w asyście żyrantów w drzwiach sześćsetletniego kościółka. Nigdy nie miałem w głowie wyobrażenia o wymarzonym ślubie, bo jestem, prawda, facetem, ale gdybym miał, ten sklepałby ów wyśniony jak Bayern Barcelonę. Pachnący drewnem i kilkuset letnią historią, surowy i dotknięty szorstką ręką czasu na zewnątrz, ale w środku kameralny i pulsujący niepowtarzalnym klimatem z lekką, góralską nutką.
No więc stoimy w tych drzwiach kościółka. Anieśka przestępuje z nogi na nogę, więc ściskam ją za rękę, by dodać otuchy i nerwy ukoić. Ona patrzy przez moment zdziwiona na splecione dłonie, a zrozumiawszy, szepcze mi wyjaśniająco do ucha:
- Siku mi się chce!
Ceremonia przebiegła bez zakłóceń. Kapłan poziomem dostosował się do kościółka, którym steruje. Mówił do rzeczy i na temat, krótko i treściwie. Jak się będę drugi raz hajtał, będzie miał angaż.
Nikt się nie pomylił, nikt nie zgubił rytmu. Anieśka przed przysięgą zrobiła efektowną pauzę, na co goście z zachwytem zacierać poczęli ręce, ale spojrzała na mnie z chochlikiem w oczach, po czym miłość oraz wierność bez mrugnięcia zaślubowała. Zaufani ludzie donoszą, że palców za plecami nie krzyżowała.
Tym samym nieuchronnie zbliżaliśmy się do punktu programu, który sen z powiek spędzał mi na wiele dni przed ceremonią otwarcia nowego rozdziału w naszym życiu. Ja na parkiecie prezentuję się z gracją i polotem otyłego nosorożca z zaawansowaną osteoporozą, co nasila się tym bardziej, im bardziej jestem trzeźwy. A gdy chłopaki z kapeli po raz pierwszy chwycili w ręce instrumenty, a z głośników popłynęły pierwsze nuty “Can`t take my eyes off you”, trzeźwy byłem jak Robert Kubica podczas ostatniego etapu Grand Prix Monaco.
Wyszło... hmmm... spontanicznie. Ktoś zgubił w piruetach butonierkę (ja), ktoś inny pomylił kroki (ja), ktoś jeszcze na rąbek weselnej sukni nadepnął (ja), gdzieś tam się po drodze krawat w szprychy wkręcił, a w kilku momentach przysiągłbym, że pląsamy do zupełnie innych piosenek, ale nie ma co winnych szukać, bowiem - jak duchowny zapewniał - tkwimy w tym teraz po uszy oboje.
Gdy goście wtargnęli na scenę przy ostatnich taktach pierwszej piosenki, pomyślałem sobie, że oto za nami bitwa, a przed nami uczta, pieczony świniak, miód, wino, kobiety i śpiew. Jak w XII księdze “Pana Tadeusza”.
Złe omeny śmy przed tym weselem kolekcjonowali. Ślubną kreację Anieśki widziałem na długo nim postawiłem na niej brudne buciory podczas pierwszego tańca. Rok był trzynasty, takiż dzień, a miesiąc nie miał er. My jednak swoje, a wszechświat swoje. Burza w dniu ślubu ponoć wróży duże piniondze. Po naszym gradobiciu, to chyba kasy jak lodu będziem mieć. A gdy nas rodzice solą i chlebem na sali weselnej witali, do gniazda na słupku nieopodal, wrócił po zagranicznych wakacjach … bocian.
Nie żebym chciał coś przez to powiedzieć...
no pieknie!!!!!!
OdpowiedzUsuńwszystkiego co naj..........
carlow
:) Dzięki
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie, zwłaszcza ten kościółek. No, to gratulacje na nowej drodze życia, choć, jak już wiesz, po ślubie zmienia się... dokładnie nic :)
OdpowiedzUsuńbyło jak w tej piosence "...ach co to był za ślub, Panie, panowie, był to wspaniały ślub, to był ślub!"
OdpowiedzUsuńDzięki. Trochę mi się postura zmieniła, bo ta błyskotka na palcu zachwiała mi nieco równowagę i się nieco na prawo przechylałem, ale jak już się do dodatkowego ciężaru przyzwyczaiłem, wszystko wróciło do normy. Tylko taki bardziej dorosły się czuję :). Po za tym bez zmian :)
OdpowiedzUsuńa gwiazdą wieczoru (po pannie młodej), był kurczak po maltańsku ;). Do tej pory się zachwycam. Będę zachodził do tej gospody, ilekroć mnie w Wasze strony przywieje :)
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego na nowej drodze życia :)
OdpowiedzUsuńGratulejszynz!
OdpowiedzUsuńNo to teraz trzeba się zabrać za produkcję kolejnego pokolenia blogerów :)
Serdeczne gratulacje!!! Opijemy na grillu mam nadzieje :-)
OdpowiedzUsuńChciałam tylko dać znać że mailami Was atakuję co do grilla, przydziały żywieniowe już w sumie rozdzielone , czekam na odpowiedź w każdym razie :-)
OdpowiedzUsuńSerdeczne Bóg zapłać :)
OdpowiedzUsuńDzięki. Biorę się sumiennie do roboty, choć o wsparciu dla piłkarskiej kadry narodowej raczej myślę, bo blogerów utalentowanych nie brakuje, tymczasem po zielonej murawie takie niedojdy biegają, że zęby bolą ;)
OdpowiedzUsuńDzienks. Opijemy. Moja menedżerka wspominała o mailach, ale fotografa nadwornego mieliśmy ostatnio na głowie i wolnej chwili nie było, żeby obgadać menu. Spodziewaj się kontaktu wkrótce :)
OdpowiedzUsuńNo i co, pstro?? Menadżerka pisze że jednak nie opijemy bo jakiś wirus Was atakuje?? Jeśli się poprawi do soboty to zapraszam! W końcu sam się dopraszałeś o tego grila ;-)
OdpowiedzUsuńNo niestety, nie tyle atakuje, co zaatakował i natychmiast przeszedł do okupacji. Mam nadzieję, że się pozbędziemy najeźdźcy do wtorku, kiedy to lecimy na taką maleńką wysepkę na Atlantyku. Jak się uda wcześniej, to wpadniemy, ale szczerze wątpię.
OdpowiedzUsuńWidać do trzech razy sztuka.
Bawcie się dobrze i bez nas...