poniedziałek, 25 marca 2013

Bociaaan!

Kulkin stracił matkę na rzecz paskudnego nowotworu. Rok temu dla uczczenia jej pamięci wziął udział w biegu charytatywnym Hope & Dream 10. Idea polega na tym, by każdy z uczestników zebrał wśród znajomych co łaska w zamian za wpis do elitarnej księgi darczyńców. Wypełnioną banknotami książeczkę, wymienić można następnie na numer startowy i taką fajoską koszulkę, a organizatorzy zebrane fundusze - powiększone o kasiorkę od sponsorów - uroczyście przyrzekli przekazać na cel szczytny.

W tym roku postanowiliśmy się do Kulkina przyłączyć. Pochodziliśmy z tacą wśród znajomych i trochę grosza udało się zebrać. Anieśce więcej, ale ja się od początku źle za sprawę zabrałem - jak mnie kto pytał, ile chcę, odpowiadałem: nawet piątka będzie OK. I piątkę zgodnie z życzeniem dostawałem. Anieśka waliła z grubej rury: ty, wyskakuj z dychy! I wyskakiwali. Nawet ci, co Anieśki nie znali, albo nie mogli rozpoznać ze względu na panujące ciemności i kominiarkę na twarzy.


W mroźny, niedzielny poranek na starcie dziesięciomilowego biegu nie stawiliśmy się niestety w komplecie. Wredna bakteria dopadła Anieśkę na finiszu cyklu przygotowawczego, więc się dziewczę otulone ciepłym płaszczem zjawiło w Enniscorthy w roli widza. Ale chabrową koszulkę za wyjątkowe osiągnięcia na gruncie egzekucji finansowej dostała.


Nigdy w życiu nie przebiegłem szesnastu kilometrów, toteż w pierwszym odruchu moje oczekiwania ograniczyły się do ukończenia biegu bez zatrzymania. Z czasem jednak apetyt rósł i ostatecznie przed linią startu rozgrzewałem się w żelaznym postanowieniem powrotu za półtorej godziny.


Niespełna dziesięć mil później wychodziłem na ostatnią prostą, a na odległym zegarze zamajaczył czas 1:29:06 … 1:29:07 … 1:29:08. Miałem nawet zwolnić i minąć linię mety w filmowo dramatycznej ostatniej sekundzie, alem dostrzegł za finiszem stoisko z żelkami, także się za mną ostatecznie mało asfalt nie zwinął...


Z tym biegiem całym to ja jeszcze jedną, małą nadzieję wiązałem. Następnego dnia miałem wystąpić na  rozmowie kwalifikacyjnej, toteż uznałem, że nie zaszkodzi jakiś dobry uczynek mieć na koncie, gdy się od Losu uśmiechu oczekuje.


Ze śmiechu pękać musiał Los, gdy rankiem odkryłem przed lustrem czerwoną diodę na samym czubku nosa. Młodzieńczy trądzik po raz pierwszy bodaj spotkał się ze starczą demencją. Cóż za piramidalna niesprawiedliwość. Szczęśliwie Dyrcio dostrzegł człowieka za pulsującą kontrolką i za pół roku pakujemy walizki i lecimy na południe.


Jak bociany...


I będę musiał wcześnie wstawać...


...może to jeszcze jakoś odkręcę...


 

8 komentarzy:

  1. No to gratulacje...? :-) A gdzie na to południe i kiedy? Zdąży się grilla zrobić??

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale o so chodzi z tym południem i odlotem??

    OdpowiedzUsuń
  3. Cork City bejbe. Powinnaś się z grillem uwinąć, bo dopiero we wrześniu. Choć jeśli sprawy się potoczą tak, jak w mojej firmie się zwykle toczą, to jeszcze tu Boże Narodzenie spędzę...

    OdpowiedzUsuń
  4. Się rozchodzi o to, że Moja Firma otwiera kolejny oddział na południu kaju i potrzebuje doświadczonych i sprawdzonych ludzie, such as myself, którzy pojadą tam z misją, osiedlą się i nauczać będą tamtejszych dzikusów.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zobaczyłem tego Bociaaana w tytule to tak się ucieszyłem, już miałem z gratulacjami, życzeniami i dobrymi radami spieszyć, ale, pomyślałem, na wszelki wypadek rzucę okiem na treść wpisu, żeby choć sprawdzić czy Kolega się cieszy tak w ogóle, lecz czemu miałby się nie cieszyć, skoro jeszcze wykrzykniki sadzi. I co? Klapa! Że jakaś nowa praca i że dziewczę chore... Co to ma znaczyć! A już przez chwilę zrobiło mi się tak miło, ciepło i wiosennie... Dałem się nabrać! Co więcej: jestem pewien że taki właśnie miałeś cel dając taki a nie inny tytuł. Oki, jeszcze pogadamy.
    Tymczasem, życzenia zdrowia dla szanownej nażeczonej!

    OdpowiedzUsuń
  6. yyyy...
    a jak się pisze narzeczonej?

    OdpowiedzUsuń
  7. Och, bo juz myslalem ze properne poludnie masz na mysli...

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja piszę narżeczona. Na wszelki wypadek.

    A z bocianem poczekajmy, lubię metodę małych kroczków. Lepiej, żeby mi się od nadmiaru rewolucji pod beretem nie zagotowało.

    OdpowiedzUsuń