Zaczęło się zupełnie jak przed rokiem - deszczem bębniącym w tropik namiotu. Tym razem jednak poranna ulewa cieszyła - potwierdzała trafność prognozy pogody. Tej samej, która wróżyła nam za dwa dni niemal wymarzone warunki atmosferyczne podczas ataku szczytowego na Mont Blanc.
Przeczekawszy najgorsze zwinęliśmy biwak i ruszyliśmy do Les Houches (wym. Le Zusz - w życiu bym nie wpadł). Nim wjechaliśmy kolejką na 1 800 m. n.p.m. deszcz niemal ustał.
W zeszłym roku natchnął nas internauta, co grzmiał jak z ambony, by grosza nie żałować, poczynić rezerwację, w schroniskach, nie namiotach nocować, bo człowiek pod płachtą poliestrową wyspać się na zimnie nie podobny, a właściwa regeneracja sił, to czynnik dla zdobywania szczytu kluczowy.
Kostek z Gienerałem oparli się internetowej propagandzie i pod poliestrem spali w najlepsze, podczas gdy my z Anieśką półdrzemiąc na twardej ławce pielęgnowaliśmy rosnącą jak na drożdżach niechęć do balujących za cienką jak kondom ścianą Francuzów.
Polak po szkodzie mądry, więc tym razem dobraliśmy ekwipunek tak, by w górach być absolutnie samowystarczalnym, przez co śmy troszku jak uchodźcy przesiedleńczy na trasie wyglądali.
Wstępny, nieco naiwny plan zakładał, że dzień zakończymy na 3 800 m, ale jak śmy trzytonowymi plecakami grzmotnęli o ziemię pod schroniskiem Tete Rousse sześćset metrów niżej, to się jakoś nikt w dalszą trasę nie rwał.
Kolejny poranek przywitał nas mżawką i ołowianymi chmurami - antropomorficzna projekcja naszych nastrojów wobec powrotu pod Kuluar Spadających Kamieni. O Kuluarze już było, ale dla pełni obrazu... to coś jak nie szerszą niż but ścieżką przecinać w poprzek gigantyczną, żużlową zjeżdżalnie. A, no i z góry lecą takie kamienie. Inaczej byłby to Kuluar, po prostu Kuluar.
Szczęśliwie obyło się bez przygód, nie licząc Gienerała, który wobec usterki sprzętu pokonywał Kuluar bez raków i - tu cytuję - w życiu się tak nie posrał ze strachu.
Bodaj dwie godziny później zameldowaliśmy się w schronisku Gouter. Tam jeden z zeszłorocznych imprezowiczów rozpoznał Anieśkę i medal za odwagę się mu w moich oczach należy, bo miast barykadować się w kuchni, przełknął ślinę i bąknął nieśmiało: 'O, you`re back'. I cud się na 3 800 wydarzył, bo Anieśka błysnęła perłowym uśmiechem i ... przebaczyła. Kostek zasugerował, że koleżka uzyskawszy odkupienie tej nocy po raz pierwszy od roku zazna snu.
Tyleż szlachetny, co niespodziewany gest Anieśki niebios jednak nie przebłagał - zapowiadane na popołudnie wypogodzenie nadejść nie chciało, a gdyśmy tylko zniknęli w namiotach, bogowie poczęli Deszczową Piosenkę wystukiwać na brezencie.
A potem się zaczyna.
Wstajemy nieco po pierwszej w nocy. Jest idealnie. Powietrze stoi jak posągi na Wyspach Wielkanocnych. Czarne niebo lśni srebrnymi cekinami. 'Gwiazdy szepczą, że góra będzie nasza', wieszczy Anieśka.
Na dół planujemy wracać inną trasą, więc zwijamy namioty, pakujemy mandżur i ruszamy pod górę.
Przed nami zygzak czołówek znaczy trasę. Grunt pod stopami jest zmrożony, raki nie grzęzną w białym puchu, doskonale łapią przyczepność, śnieg nie sypie się na buty, nie wsiąka do wnętrza - gore-tex gore-texem, ale z doświadczenia jedyne nieprzemakalne obuwie to ... kalosze. Gdyby nie te ciężkie jak średniowieczna zbroja plecaki szłoby się jak po deptaku w Międzyzdrojach.
W końcu przedostajemy się na drugą stronę Dome de Gouter. Robi się płasko, nawet z górki, ale zaczyna wiać. Na domiar złego widoczna teraz jak na dłoni droga, którą schodzić mieliśmy do Chamonix pochlastana jest szczelinami i absolutnie niemożliwa do przejścia. Plecaki targaliśmy do tej pory na darmo, więc przywiązujemy je do wystającego ze śniegu drewnianego słupa i dalej ruszamy na lekko.
Bez znienawidzonego plecaka czuję się jakbym walnął Red Bulla i dostał skrzydeł. Mijamy schron Vallot, docieramy do grani, spod której zawróciliśmy przed rokiem i idziemy dalej. Wiatr nie wieje, uderza krótkimi, urywanymi podmuchami, jak bokser.
Wariat zaczyna źle znosić niską zawartość tlenu w powietrzu, nie może złapać tchu. Przystajemy coraz częściej, kolejne ekipy wymijają nas na trasie. Blanca wciąż nie widać, ukrywa się za kolejnymi pagórkami, ale każde z nas już wie, że tym razem nie wrócimy na tarczy.
Po chwili i my znikamy za ostatnim wzgórzem. W zasięgu wzroku nie ma nikogo, przed nami jakiś szczyt. To Blanc? Chyba nie, bo nikogo na wierzchołku nie widać. Wiatr ustaje, w nagłej ciszy słychać tylko chrzęst śniegu pod butami. "Niech wszystko wokół zamilknie, niech świat uświęci tę ciszę". Na horyzoncie pojawiają się dwie postacie - Nowozelandczycy, którym sześć godzin temu oddałem zapasowe baterie do czołówki.
- To ten? - pytam wskazując wierzchołek przed nami.
- Nie - kręcą głową - następny, góra dziesięć minut.
Rwiemy do przodu czując krew, ale po chwili lina napręża się - Wariat musi przystanąć. Śnieg gotuje nam się pod stopami, jeszcze tylko kilka kroków. Kilkadziesiąt metrów przed nami trasa urywa się, widać ludzi, to już tu, nie ma krzyża, tabliczki, tylko koniec śnieżnej autostrady. Wyrzucam czekan do góry w geście triumfu, łzy cisną się do oczu, za to ubiegłoroczne niepowodzenie, za ogromny wysiłek, który zostawiliśmy na zeszklonym stoku.
Biała Dama pozwoliła się posiąść! I sfotografować.
Uwielbiam tę notkę i tylko dlatego nie zielenieję z zazdrości, że nie lubię zimna :) Gratsy!
OdpowiedzUsuńHonorna góra!Gratuluję :-)
OdpowiedzUsuńPodziw i szacunek. Zdjęcia pokazują, że tego się nie da opisać, ale jakoś Ci się udało. Ja też coś zdobyłem - nowy tax disc w NAAS :)
OdpowiedzUsuńZuchy!Dobrze napisane.
OdpowiedzUsuń... i cztery dni w tych samych ciuchach. Bez kąpieli. Tylko dla hardkorów ;).
OdpowiedzUsuńW CV wyglądać będzie zacnie. Dzięki.
OdpowiedzUsuńBył i się nie odezwał - brzydko. To w Kells, przepraszam, tax officu niet?
OdpowiedzUsuńDzięki, temat wdzięczny to i pisze się łatwo.
OdpowiedzUsuńDyć to inne województwo. Ja teraz w C'bridge mieszkam, po sąsiedzku. A nie odzywał się bo Ty albo w górach albo na meczu, albo w robocie :)
OdpowiedzUsuń