poniedziałek, 18 czerwca 2012

Mulhacen

Podczas gdy w kraju nad Wisłą rozpoczynało się święto każdego fana piłki kopanej, nie w geście żadnego protestu, ni chęci uniknięcia rodaków na urlopie, ruszylim do słonecznej Andaluzji. Na dwie godziny przed rozpoczęciem pierwszego rozczarowującego meczu zajechaliśmy do Capileiry - maleńkiej, górskiej wioski pociągniętej białą farbą. Porzuciwszy  bagaże w hotelu udaliśmy się na poszukiwania transmisji ze Stadionu Narodowego w Warszawie.

Wydaje się, że położona na wysokości niemal półtora tysiąca metrów wioska służy miejscowym odzipką od andaluzyjskich upałów. Na ulicach próżno szukać obcokrajowców, a wszelkie próby komunikacji w języku innym niż hiszpański są zupełnie bezcelowe, co jest nawet na swój sposób urocze. Dwa dni w tej samej knajpce staraliśmy się zamówić frytki i piwo pszeniczne, a najbliższe oczekiwaniom co dostaliśmy były czipsy i cider. Z resztą miejscowi zupełnie nie zrażali się tym, że my no avlo espanol, a jeden z obsługujących nas kelnerów regularnie sprawdzał, czy może podczas jego krótkiej obecności w kuchni opanowaliśmy tutejsze narzecze. Poproszony o rachunek zapatrzył się w dal, po czym wyrecytował coś jak secente sencet i dopiero po dłuższych namowach zgodził się przedstawić żądania na piśmie.

Ale nie frytkami człowiek żyje. Jak komuś na czym zależy może sobie zawczasu u ciotki Google sprawdzić. Ja tak zrobiłem i wiem, że 'una cerveza por favor' funkcjonuje bezbłędnie. Zwłaszcza wzbogacone o 'grande', bo by garson w trakcie meczu większy dystans pokonał niż którykolwiek z naszych kopaczy.

No ale nie piwsko żłopać my do Capileiry przyjechali. Skoro świt zapakowaliśmy się w auto i paszli w góry. Sumienie coś tam mruczało nachmurzone pod nosem, gdyśmy sobie samochodem podejście skracali o niebagatelne 700 metrów, aż do Hoya de Portillo, gdzie szlaban zagradzał wjazd do Parku Narodowego Sierra Nevada, ale nie o to przecież w turystyce górskiej chodzi, żeby maszerować osiem kilometrów asfaltem.

Z leśnego parkingu ruszylim żóltym szlakiem, który dwadzieścia minut później, zaraz po opuszczeniu linii drzew porzuciliśmy. Ignorując tabliczką prowadzącą na wprost do schroniska Refugio del Poqueira odbiliśmy w prawo, by po stu metrach dotrzeć do ubitego traktu, którym ruszyliśmy żwawo w promieniach wschodzącego, andaluzyjskiego słońca.

Dwie godziny po opuszczeniu parkingu dotarliśmy do punktu widokowego Mirador de Trevelez, gdzieśmy przetrącili konserwę, pokłuli dupska o suchy oset oraz wykonali kilka kiepskich zdjęć.

Czterysta metrów dalej droga się rozgałęzia. Szeroka ścieżka w lewo prowadzi do schroniska. Pozostając na trakcie dotrzeć można od schronu de la Caldera, skąd strome, niemal pięciuset metrowe podejście prowadzi na wierzchołek Hiszpanii. Jest jeszcze ukryta opcja nr 3 - wąska, niknącą nie raz wśród kamieni ścieżka po prawej, która łagodniej nabierając wysokości prowadzi przez Mulhacen II na Mulhacen - najwyższy szczyt hiszpański, 3479 m n.p.m.

To wszystko piszę, gdyby zabłąkał się tu ktoś szukający trasy na Mulhacena. Koleżankom i kolegom z gór trza, prawda, pomagać. Sorkens żem wcześniej nie wspomniał.

Zdecydowaliśmy się na bramkę nr 3 i wypatrując na horyzoncie celu naszej wyprawy, po trzech godzinach o mal nie wpadliśmy na taki betonowy słupeczek. I się okazało, że to już tu. Ciupek zdębielim, bo my na garbie namiot, śpiwory, karimaty, w planach biwak na trzech tysiącach w ramach aklimatyzacji przed wyprawą w wyższe góry, tymczasem do zachodu słońca jakieś siedem godzin i jakby nie ma co robić. W konkubinacie z dziewięcioletnią historią to nawet nie bardzo jest o czym pogadać. Toteż marnotrawiąc wysiłek włożony we wniesienie wcale nie lekkiego majdanu na szczyt, uznaliśmy, że jeśli zagęścimy ruchy zdążymy do Capileiry na kolejny mecz Euro 2012.

Ale nim zarządziliśmy taktyczny odwrót, najpewniej pod wpływem zmęczenia i niewielkiej zawartości tlenu w powietrzu, wypsnęły mi się jakieś oświadczyny, które Anieśka - najwyraźniej nie zrozumiawszy pytania - nieopatrznie przyjęła. Ku mej uldze nie ukrywam, bowiem ciężki brylant taszczyć na dół chciało mi się średnio.

A w nagrodę za pięć godzin wspinaczki zafundowalśmy sobie jeszcze trzy dni na złocistych piaskach Costa del Sol.

Nie samymi górami człowiek żyje.

Słitfocie tutaj.

16 komentarzy:

  1. ~prawierodzina24 czerwca 2012 16:16

    No to pieknie! Gratki od ciotki antypodki. :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Oooch, oświadczyny w górach! Bardzo cudnie.Gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow, gratulacje! Szczęścia na nowej drodze życia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje od wiernego czytelnika z Londka Zdroju :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Sorry, nie wiesz gdzie mieszkasz??? nie jest to przypakiem Lądek Zdrój????

    OdpowiedzUsuń
  6. serdeczne Bóg zapłać. A odnośnie podróży poślubnej.... ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Podobnież granica między odwagą, a głupotą jest bardzo cienka... ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. A dzięki dzięki. Anieśka się śmiała, że dobrze, że na Mont Blanc z takim zagraniem nie czekałem, bo gdyby się pierścionek wymsknął na śnieg z grubej rękawicy, to byśmy go tam do zmierzchu szukali.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzięki, choć droga będzie ta sama, tylko kwity inne :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzięki Dee, pozdrawiam Londek...

    OdpowiedzUsuń
  11. Gratulacje!A ślub też planujesz w górach? To by było coś! :-))))Tylko jak namówić urzędnika z USC na taki spacer...

    OdpowiedzUsuń
  12. hmmm, może Zugspitze, tam kolejka wjeżdża niemal na szczyt. Albo Góra Św. Patryka. Tam jest jakiś kościółek, a szansa na spotkanie duchownego jest spora....

    OdpowiedzUsuń
  13. Mmm... Szczerze mówiąc, o to akurat Cię nie podejrzewałem - dlaczego chcesz brać ślub kościelny? :-/

    OdpowiedzUsuń
  14. Bo na morzu buja i mogę TAK przewieszony przez burtę mówić, a do urzędów i urzędasów czuje odrazę. Oprócz brata. I narzeczonej jego.

    OdpowiedzUsuń
  15. ~ciotka antypodka18 lipca 2012 01:53

    Przyjezdzajcie anytime :)

    OdpowiedzUsuń