niedziela, 26 lutego 2012

Jesteśmy zawsze tam, gdzie nasza Legia gra...

- Należało się z tym liczyć - westchnął Dżerzi, gdy przeciągły gwizdek sędziego zakończył wspaniałą przygodę Legii z europejskimi pucharami.

Należało. Do Lizbony jechaliśmy godnie pożegnać się z Ligą Europy, w której Legia i tak osiągnęła wiele. Rozum jednak swoje, a serce swoje i już nawet wstępnie obrałem pomnik, który nago obiegnę w razie zwycięstwa Wojskowych - na placu Marquês de Pombal.

Na lotnisku Portela usiedliśmy kole wieczora. Stolica Portugalii powitała nas śródziemnomorską zimą - 16 stopni i żadnej chmurki na niebie.

Dwie godziny później sączyliśmy już piwko przy Placu Restauradores, Anieśka, mła, Student, Dżerzi - koleżka mój ze szkolnej ławy, na którego wpadli my na lotnisku i brat jego, Olo.

Kibice Legii od kilku dni podobnież uprzykrzali życie mieszkańcom Lizbony, toteż nawet nie zdziwiło, gdy opodal naszego stolika wywiązał się drobny incydent z udziałem sympatyków warszawskiej drużyny oraz przedstawicieli lokalnej mniejszości rasowej. Na miejscu natychmiast zjawili się stróże porządku w liczbie czterech jednostek zmotoryzowanych, w który w mig opanowali sytuację, skuli Bogu ducha winną pannę, która występowała w roli naocznego świadka i odjechali w kierunku zachodzącego słońca. Podobnież dziewczę w kilku ostrych słowach podsumowało pobłażliwość miejscowego szeryfa dla prowodyrów zajścia.

Skoro świt ruszyliśmy do dzielnicy Belem. Oficjalnie, by obejrzeć słynny pomnik Odkrywców, Wieżę Belem i Klasztor Hieronimitów, wzniesiony dla uczczenia pierwszej wyprawy Vasco da Gamy do Indii. W rzeczywistości Anieśka wyczytała w przewodniku, że w Antiga Confeitaria de Belem serwowane są słynne na całą Lizbone pastéis de nata - chrupiące delicje z warstw cienkiego jak pergamin ciasta, nadziewane owocami i jajecznym kremem. W związku z tym odkryciem, dziewczę me uznało, że mecz może sobie podarować, a ciastkom nie odpuści.

Zlokalizowanie cukierni nie nastręczało większych trudności, kolejka przed Antiga Confeitaria de Belem widoczna jest z księżyca. Warto jednak swoje odstać, pastéis smakują jak kawałek nieba.

W drodze z Belem zawadziliśmy jeszcze o plac Rossio, gdzie dołączył do nas Dżerzi i Olo i po krótkiej wypowiedzi dla lokalnej gazety, całą piątką ruszylim na stadion Jose Alvalade. Na ostatniej stacji metra przejęci zostaliśmy przez szturmowców imperium i osadzeni w tymczasowym kibicowskim getcie, skąd po godzinie, w policyjnym kordonie przenieśliśmy się pod sektor gości.

Na stadionie oczywiście fiesta i gromkie 'my kibice z Łazienkowskiej nie poddamy się, będziemy z Tobą zawsze i na dobre i na złe...'. Sam nie wiem, czy lepiej jak w dawnych latach przegrać z drużyną po prostu lepszą, czy tak jak w czwartkowy wieczór polec w meczu, który był jak najbardziej do wygrania. Przy odrobinie szczęścia, dozie zimniej krwi i doświadczenia na Plac Restauradores wracać mogliśmy w zgoła innych nastrojach. A tak niedosyt zostaje, choć piłkarzom należą się ogromne brawa.

Nim opuścili pogodną Lizbonę na rzecz deszczowej Irlandii zahaczyliśmy jeszcze o Parque das Nacoes - nowoczesny park wypoczynkowy wybudowany na terenach dawnego Expo '98, by po chwili cofnąć się w czasie o trzynaście tysiącleci w murach zamku św. Jerzego.

Tyle Lizbony. Wyposażeni w dwie butelki porto, późnym wieczorem usiedliśmy na pasie dublińskiego lotniska i z wyprawy do Portugalii ostała się jeno garść fotografii.

2 komentarze:

  1. Lizbona jest śliczna, chętnie tam kiedyś wrócę! Polecam też Porto, strasznie malownicze, no i trunki wyśmienite ;) Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak przyszłym rogu Legia grać będzie w Lidze Mistrzów z FC Porto, to na pewno pojadę :). A trunki znam, znam :). W sobotę wydudliłem butelkę porto zakąszając hiszpańską wędliną i kozim serem. Miooodzio!

    OdpowiedzUsuń