niedziela, 18 września 2011

Wielki Dzwonnik, akt II

Ze względu na mizerną pogodę, tłumów w schronisku nie było. W dwudziestoosobowej sali spała nas może dziesiątka, w tym On - postrach wszelkich schronisk turystycznych, jak świat długi i szeroki.  Występ rozpoczął powoli, strojąc jakby instrument. Gdy wydawało się, że na tym repertuar się zakończy, przeszedł w niepokojące allegretto, by po chwili wedrzeć się brutalnie do samego rdzenia mózgowego bezlitosnym piu prestissimo. Próbowałem wszystkiego, cmokałem, gwizdałem, kląłem jak szewc z dwudziestoletnią praktyką w zawodzie, ale facet niczym nie zrażony wyrwał się wszelkim kanonom muzycznym i chrapał już w najlepsze wg partytury spisanej przez maniakalnego operatora wiertarki udarowej. A wszystko pół metra ode mnie.

Wreszcie zostawiłem w legowisku ciepłą kobietę zaplombowaną parą woskowych stoperów, a sam przeniosłem się na przeciwny koniec izby.

Dwie godziny później Kostek zarządził pobudkę. Wstałem ja zombie, zarówno pod względem psychofizycznym jak i dość charakterystycznej dla tych sympatycznych dżentelmenów żądzy mordu. Nocny grajek umknął pod osłoną nocy. Jak się człowiek raz, czy drugi obudzi otoczony rzędem wrogich twarzy, zakładam, że dość szybko wyrabia w sobie odruch wczesnego wstawania.

Z resztą nie czas był na tropienie Chrapcewa, bowiem Anieśka przeżywała chwile paniki, gdy obudziła się sama na łożu i podejrzewać już poczęła, że na szczyt ruszylim bez niej.

Przepakowaliśmy się w jeden plecak na parę i porzucając zbędną część ekwipunku w schronisku, poszliśmy w bój. Najpiew zygzakiem przez lodowiec, później śmy nieco podwiosłowali czekanami na ciut bardziej stromym finiszu, aż stanęliśmy na nagiej skale, najeżonej - na wzór zjazdu slalomowego - metalowymi tyczkami.

Oplatając linę wokół stalowych prętów, co by jaka gapa nie ściągnęła całej Drużyny Pierścienia na dno przepaści, dotarliśmy na szczyt. Krzyżem oznaczającym najwyższy punkt Marchii Wschodniej mieliśmy szansę cieszyć się wąskim gronie, bowiem większość ekip startowała tego dnia ze Studhutte - 700 metrów niżej, niż nasza baza wypadowa.

Kilka fotek i pętko kabanosa później schodziliśmy już na dół, bowiem czas naglił. Do lodowca powróciliśmy bez przygód, ale na stromym zejściu zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Mimo, że Anieśka i oba Kostki pokonywali lodowiec jak sopocki deptak, ja co krok obsuwałem się kilka metrów w dół. Bogom dzięki Anieśka uważnie słuchała wykładu o posługiwaniu się czekanem i większość moich upadków zdołała zatrzymać. Raz jednak ściągnąłem ze zbocza także ją i kilka solidnych kopów do majtek mi się należy, bowiem jak czas pokazał, w pośpiechu źle raki wpiąłem i jeden komplet zębów, miast prostopadle do podeszwy, sterczał po skosem, nie zapewniając właściwej przyczepności. Dopiero kilka solidnych ciosów kostkowym czekanem załatwiło sprawę, ale tu popiół na mą głowę, bo gdybym całą ekipę ściągnął, wśród zapachu palonej gumy zajechalibyśmy na sam parking.

Tymczasem tylko jeden arcyznakomity pomysł dzielił nas od szczęśliwego powrotu do samochodu. Gienerał, na codzień brat kostkowy, uznał, że to tak fajnie byłoby line opleść wokół więszego głazu i zjechać ze zbocza jak alpiniści pierwszej wody. W przypadku samego pomysłodawcy, jak i lekkiej, jak pięćdziesiąt kilo tych śmiesznych styropianowych kulek co do cennych przesyłek wrzucają, Anieśki, plan powiódł się bez bani. Osiemdziesięciu kilogramów dorodnego chłopa jednak nie przewidział. Słońce stało już w zenicie, śnieg topniał, a głaz wielkości stołu kuchennego stracił przyczepność, szczęśliwie minął w bezpiecznej odległości wspomniane osiemdziesiąt kilo i pomknął w dół zbocza. 'Achtung' - zdążyliśmy jeno wrzasnąć za półtonową deską snowboardową, ale szczęśliwe głaz zatrzymał się kilkadziesiąt metrów niżej.

Potem to już tylko spokojne chrup chrup w kierunku naszej idwudziestki, autostrada do Monachium i ostrzenie raków na kolejną wyprawę.

A tu fotki z gór...

13 komentarzy:

  1. To Ty o krok od śmierci byłeś! A Gienerał to czym sobie na ten przydomek zasłużył, podobnymi pomysłami może?

    OdpowiedzUsuń
  2. No no, o włos się z kostuchą rozminąłem. Teraz zyskałem nowy szacunek dla życia, doceniam kolor nieba, śpiew ptaków, cieszę się każdą małą rzeczą... i takie tam duperele ;). Szczęśliwie nie schodziłem w lini prostej od głazu, tylko nieco boczkiem. Chciałbym powiedzieć, że był to manewr zamierzony, na wypadek gdyby kamień się zsunął, ale zełgałbym strasznie.A Gienerał jest jedną z dwóch osób na tym blogu, których przydomek nie jest mojego autorstwa, a stanowi jedynie zaadoptowanie istniejącego stanu rzeczy. Stąd genezy ksywki przybliżyć nie jestem w stanie, .... ale popytam dla Ciebie ;).Natomiast puchar za głupotę wręczyć należy nie tylko samemu pomysłodawcy, ale również bezmyślnym współwykonawcom. Docieniem, że w swej uprzejmości to pominąłeś :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, no kto by się spodziewał, że taki wielki głaz się spier... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No proszę, uprzejmy do samego końca :). Należał pomyśleć, że na topniejącym śniegu masa może być złudna. A gdyby kamul pomknął na sam dół, nie wiadomo kogo zabrałby ze sobą...

    OdpowiedzUsuń
  5. Wtedy do Teleexpresu byś się zapał :) z transparentem NAAS - WARSZAWA hehe

    OdpowiedzUsuń
  6. hmmm.... zawsze marzyłem o swoich pięciu minutach na srebrnym ekranie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Po Twoim ostatnim poście myślałam, że na kolejny odcinek trzeba będzie czekać przynajmniej z dwa tygodnie, a tu taka niespodzianka. Tylko gdzie są zdjęcia z roznegliżowanymi częściami ciała, się pytam :) A tak poza tym to tradycyjnie już wyrazy zachwytu. Chapeau bas! Jesteście dla mnie hardkorami ;) I dobrze, że do tekstu dołączasz fotki, bo przyznać muszę, że w pewnym momencie moja wyobraźnia nie ogarniała słowa pisanego. Dla mnie, osoby, która nigdy nie wspinała się na taaakie góry, ten sport ociera się już o określenie "ekstremalnego" i jest dla mnie taką samą abstrakcją jak Picasso i jego kubizm. Serdeczności :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zgaduję, że tyczki stalowe były dla Twej wyobraźni nie do ogarnięcia :). Też sobie pomyślałem, że zdjęcia rzucą nieco światła na ten patent.Ekipa najwyraźniej uznała, że roznegliżowane zdjęcia były fajne raz. Zupełnie nie wiem dlaczego. Moim zdaniem były to narodziny ciekawej tradycji, ale widać nie każdy prezentuje się roznegliżowany, tak korzystnie jak ja ;).Nie będę twierdził, żeby było łatwo, ale do hardkorów nam daleko. Prawdziwie hardkorowe jest wejście na Matterhorn - moje wielkie marzenie. I Huashan w Chinach (http://www.youtube.com/watch?v=NsGC0lZ-5g8), ale tam Anieśka powiedziała, że mnie nie puści. Ona tylko tak gada :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Niniejszym chciałam ogłosić, że przystępuję do wystosowania petycji, w której domagam się przywrócenia tej - jakże wartej zachowania - tradycji! Jacyś chętni do przyłączenia się? :)Nie tylko tyczki :) Ja to chętnie bym obejrzała jakiś filmik z Waszej wyprawy. Przed chwilą skończyłam oglądać na youtube próbę zdobycia Matterhorn - widoki powalające, całość robi wrażenie, ale to zdecydowanie wyższa szkoła jazdy. Że nie wspomnę o tej wąziutkiej - przerażającej! - kładce dla kamikadze z podesłanego przez Ciebie linku. Jak kiedyś będę mieć ciągoty samobójcze, to się tam wybiorę. I dobrze Anieśka prawi! Słuchaj swojej kobiety :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Przedłożę Twoją petycję współtowarzyszom, zobaczymy czy się ugną.Matterhorn to faktycznie wyższa szkoła jazdy. Póki co nie czuję się na siłach, ale całe piękno gór polega na tym, że nigdzie się nie wybierają. Filmik natomiast, obawiam się, że nie istnieje. Z każdą kolejną wyprawą poziom trudności rośnie i jakoś nie po drodze jest sięgać po aparat. Zwłaszcza, że dysponuję raczej dużą lustrzanką, której wyjęcie z pokrowca i włożenie z powrotem jest raczej pracochłonne na grani. Co innego Kostek. Chopacyna zakupił wszystkoodporny, kompaktowy aparacik i sam myślę o nabyciu podobnego. Wtedy owszem. A póki co Taito, musisz zadowolić się fotorelacją :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Tak właśnie sobie myślałam - za dużo zachodu, aczkolwiek to fajna pamiątka. A jak można takim filmikiem poszpanować wśród znajomych ;)No niestety, lustrzanki mają dość duże rozmiary i faktycznie są czasami takie momenty, kiedy lepiej mieć mały i zgrabny aparacik kompaktowy. Kolega Kostek wiedział, co robi :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Wow!Dobre towarzystwo, piękne góry, przygody.Kolejny raz nic tylko pogratulować determinacji w realizowaniu marzeń! Do tego uprzęże, liny, raki, czekany - trzeba umieć posługiwać się takim sprzętem aby nie zrobić sobie (lub komuś) krzywdy. Jesteście samorodne talenty? :-))Tak czy tak: powodzenia i wytrwałości życzę!

    OdpowiedzUsuń
  13. Przeczytaliśmy "Pokonywanie lodowców dla opornych" :)Przed pewnymi usterkami jednak to nas nie ustrzegło i teraz będę musiał łatkę do pontonu nabyć, by rozcięte zębem raków spodnie naprawić. Bo łydka zagoiła się dość szybko ;)

    OdpowiedzUsuń