Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, bracia i siostry .... przed Wami Triglav - przeszło 2 800 metrów skał osadowych, najwyższy szczyt Słowenii, numerek dziesięć na liście Korony Europy i sponsor tytularny naszego ostatniego projektu Triglav Expedition 2011.
W okresie wakacyjnym łatwiej znaleźć polityka z rękoma we własnych kieszeniach, niż zrównoważone cenowo bilety do kraju, który ma choć trzy stopy linii brzegowej. Pofrunęlim więc do Londynu, stamtąd do Triestu, a następnie pożyczonym od Włochów autem dotarliśmy do Portoroz, gdzieśmy wysadzili Dzióbka, która za turystyką górską nie przepada w równym stopniu co za samodzielnymi wypadami męża. Drogą kompromisu więc, w trakcie gdy Urbaś prowadził ekipę śmiałków na Triglav, Dzióbek zażywała leczniczych kąpieli błotnych w jednym z nadmorskich kurortów.
Po kolei jednak. Najpierw dostać się musieliśmy nad położone dwieście kilometrów na północ Jezioro Bohinskie, gdzieśmy połączyli siły z rodziną Kostków w składzie Matka, Ojciec, Brat i Kuzyn, którzy właśnie odbywali swoisty eurotrip, tak wycyrklowany, by wcisnąć synowi drugie śniadanie na drogę. Łączenie sił poszło na tyle sprawnie, że Kostkowi finał wieczoru kompletnie umknął. Co oczywiście nie przeszkodziło mu następnego dnia skakać po górach jak kozica na prozacu. W młodym ciele, młody duch. Nie wiem, czy w podobnych okolicznościach byłbym w stanie wejść na sedes.
Niemniej... następnego ranka zostawiliśmy samochody i seniorów rodu na parkingu Rudno Polje, a sami ruszyliśmy na spotkanie z górą. Według tabliczki na pierwszym drogowskazie droga na szczyt powinna zająć nam sześć godzin. Po pięciu dotarliśmy do schroniska Vodnikov Dom..., nawet nie w połowie drogi. Wbrew prognozom i porannej ulewie, pogoda nam sprzyjała, choć zachmurzenie psuło widoki. Za nami pozostała najłatwiejsza część trasy - ubita leśna ścieżka. Przed nami skały, łańcuchy i śnieg, choć poziom trudności niewysoki. W każdym razie dla tych, którzy trzymają się trasy. Bo Michaś z właściwą tylko sobie gracją musiał się wpieprzyć na hałdę śniegu, a hałda musiała się pod nim zarwać. Zabawna rzecz jak kolano bezbłędnie wyszukuje jedyny kamień w promieniu kilku metrów.
Ostatnia godzina dzieląca nas od schroniska Triglavski dom to mozolne podejście po osypującym się zboczu, bez wyraźnej ścieżki. Szuter i plamy śniegu utrudniały chwycenie przyczepności. Na tym odcinku raki skróciłyby czas podejścia czterokrotnie.
Do schroniska dotarliśmy na godzinę przed zachodem słońca. Niemal osiem godzin po opuszczeniu parkingu.Posileni tradycyjna słoweńska juta - czymś na podobę naszego bigosu - udaliśmy się na pięterko zmrużyć oczy. Dziesięcioosobowa sala okazała się nieogrzewana i na moje oko ... siedmioosobowa. Szczęściem w schronisku, które pomieścić może do trzystu osób, oprócz nas nocowała tylko czwórka Czechów, a dla naszej szóstki miejsca było jak w sam raz. Łyknawszy na rozgrzewkę nieco krupniku, któryśmy roztropnie wtaszczyli na górę, zawinęliśmy się szczelnie w koce i noc udało się przetrwać w miarę komfortowo.
Rankiem zaatakowaliśmy szczyt. Najsampierw kilkadziesiąt metrów względnie stromego podejścia po śniegu. Po drodze minęliśmy drogowskaz na szczyt. Spod śniegu wystawała jedynie tabliczka informująca, że od celu dzieli nas godzina wspinaczki. Po doświadczeniach poprzedniego dnia, w głowie pomnożyliśmy to przez dwa. Słusznie, jak się okazało.
Chwilę po opuszczeniu schroniska zacząłem tracić sprzęt. Pierwszy trwałej awarii uległ kijek trekkingowy. Szczęściem za chwilę i tak miał się okazać niepotrzebny. Kilkaset metrów wyżej z kieszonki plecaka wysunął się aluminiowy bidon. Potoczył się po śniegu, z cichutkim 'dzyń' wybił z progu ... i tyle go widziałem.
Po kilkunastu minutach brnięcia w osypującym się śniegu i w kółko powtarzanych obietnicach o zakupie raków, dotarliśmy do nagiej skały. Od tego miejsca na szczyt prowadziła via ferrata, czyli trasa zabezpieczona dla autasekuracji stalowa lina i, w naszym przypadku, metalowymi bolcami. Co i rusz mijaliśmy tabliczki pamiątkowe "w tym miejscu spadł i zginał...", zdecydowana większość z nich pochodziła jednak z przed pół wieku, kiedy szlak prawdopodobnie nie był jeszcze zabezpieczony.
Po półtorej godziny dotarliśmy na Maly Triglav, a stamtąd już granią na Triglav, przeszło 2 800 metrów skał osadowych, najwyższy szczyt Słowenii, numerek dziesięć na liście Korony Europy.
Zabawna historia podczas zejścia. Postanowiliśmy schodzić tym razem południową stroną szczytu - przez Dom Planika. Kostek z bratem zostawili nas mocno w tyle. Na tyle daleko, że przyjaciel mój serdeczny i Anieśki brat przybrany, którego nigdy nie miała, uznał że dystans do grupy oraz wszechotaczająca mgła pozwala przycupnąć za kamykiem i załatwić pewna nasilającą się potrzebę. Gdy zrelaksowany i nieco lżejszy podniósł się, okazało się, że mgła za nim uniosła się odsłaniając wcale nie odległe schronisko.
Tym uroczym akcentem mógłbym zakończyć relację, gdyby nie to, że po pierwszym dniu wzajemnego poznawania się, dnia drugiego Julijskie Alpy, świadome swego piękna, bezwstydnie zrzuciły płaszczyk z chmur ukazując nam się w całej okazałości i kilka fotek nam wyszło.
Nie no, szacun! Widzę, że na poważnie was wzięło :) To wygląda na dużo trudniejsze niż moje spacery w Tatry słowackie i polskie :) Piękne zdjęcia! PS. A co mieliście pod flagą..?
OdpowiedzUsuń'Never stop exploring' :). Jak się plan powiedzie, w przyszłym miesiacu podniesiemy poprzeczke jeszcze wyżej. Wszak punkty doświadczenia trzeba zdobywać. A pod flaga ... to już nasza słodka tajemnica... :D
OdpowiedzUsuńFotki są boskie! No właśnie, co mieliście pod flagą, po pewnie intryguje to niejedną przedstawicielkę płci pięknej :) Mnie tam udało się dojrzeć całkiem fajne udo kolegi po lewej stronie ;) No, ale tylko tyle. Buu.
OdpowiedzUsuńKolega po lewej udo ma jak struś. Tysiące przebiegniętych kilometrów takie udo kształtują. I to tyle ile jestem gotów zdradzić... :)
OdpowiedzUsuńNo cóż, pozazdrościć Anieśce taakich widoków :) I niekoniecznie mam tu na myśli góry ;)
OdpowiedzUsuńPrzefantastyczna wyprawa i pełen szacun! Dobrze, że NAAS flagi nie zgubiliście bo nie wyszłaby ta intrygująca panie fotka :) Widzę, że ćwiczenia w locie wznoszącym ?!MiSzY!? nie poszły na marne, jesteś w tym coraz lepszy :)))
OdpowiedzUsuńGrunt to nie tracić tempa. Pod wpływem siły rozpędu padały średniowieczne twierdze. I faktycznie, dobrze, że flagi nie zgubiliśmy, bo bym bloga od lat 18 musiał otagować
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o widoki, to Anieśka jest już i tak mocno rozpuszczona... :)
OdpowiedzUsuńAch, zapomniałam napisać, że boską garbonosą owieczkę Anieśka dorwała. Cudo! Dobra, tyle ode mnie. Czas spać, bo o 6:25 pobudka ;) Do jutra :)
OdpowiedzUsuń