Do Szkocji zwyczajnie nie mogliśmy nie polecieć. Gdy człowiek potyka się o bilet do Glasgow (Prestwick, ale zawsze) w cenie dwudziestu pięciu srebrników, bukuje nim zdąży zaklepać wolne w pracy. I o mały włos byśmy się przejechali, bo Donal niespecjalnie kwapił się, pod nieobecność Svena, zwolnić dwóch kolejnych kluczowych graczy na zagraniczne wojaże. Zmiękł jednak blisko godziny zero i wyjazd do Szkocji stał się faktem.
Lot nie był długi: "drodzy państwo, mogą teraz państwo rozpiąć pasy. Z przyjemnością informuję, że na pokładzie samolotu prowadzimy sprzedaż perfum, biżuterii oraz innych produktów w bardzo atrakcyjnych cenach. Jeśli są państwo zainteresowani skorzystaniem z naszego podniebnego sklepiku, proszę skontaktować się z dowolnym członkiem obsługi samolotu". Tu następuje pauza. "Nikt? Ok, w takim razie proszę zapiąć pasy podchodzimy do lądowania..."
Na lądzie zmieniliśmy Boeinga na Insignię i ruszyliśmy w kierunku Fort William. Maszynista Kostek, radiotelegrafistka Anieśka, a z tyłu ja, Quy-Syu i sześciopak San Miguela. Średnio to szczęśliwa konfiguracja była, bowiem Kostek przesiadłszy się z niemal dwutonowego Trafica, do przeszło dwulitrowej Insygni .... poczuł moc i przy pomocy gazu, hamulca i sterów dokonywał na krętej drodze manewrów tyle nagłych co momentalnie po sobie następujących. A ja skitrany za zagłówkiem nie mogłem się na kolejne wiraże odpowiednio przygotować, w związku z czym tak mnie chłopaczyna wybujał, że wszystkiego mi się odechciało.
W pewnej chwili przebudził się Quy-Syu, który mniej więcej na setnym kilometrze odpłynął łagodnie w ramiona Morfeusza. Natychmiast wytrzeszczył oczy i począł majstrować przy przycisku otwierającym okno.
- Oho - zasyczałem oskarżycielsko w kierunku szofera - kolejna ofiara twojego bujania!
- Co? - zainteresował się nie do końca jeszcze przytomny, ale mocno przerażony Quy-Syu - Aaa, niee. Puściłem bąka.
- Qyu-Syuuu!!!
- No co? Przypadkiem. Przez sen.
U celu okazało się, że pensjonat nasz pusty jest jak w kiepskich horrorach. Przetrzepaliśmy budynek od podłogi, aż po dach, a nie znalazłszy nikogo, zwinęliśmy ze stołu banana (nie powiem, które z nas się tego haniebnego czynu dopuściło) i ruszyliśmy nad Loch Ness.
Przewodniki wprawdzie uczulają, że nie ma gwarancji napotkania miejscowego potwora, a i sama pogoda nas optymistycznie nie nastrajała, rozczarowania mimo to nie udało się uniknąć. A samo jezioro ... jak to jezioro.
Jeszcze wyspę Skye objechaliśmy nim zmierzchać zaczęło i pora była wracać, by jeszcze przed północą rozmówić się z właścicielami pensjonatu.
A rankiem przystąpiliśmy do realizacji głównego celu wyjazdu, którym oczywiście był Ben Nevis, najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii, tysiąc metrów i trzysta. Start z poziomu 30 m n.p.m.
Pogoda zdawała się nam sprzyjać. W porównaniu z poprzednim dniem przynajmniej nie siąpiło. Chmury jednak wisiały nisko i cel naszej wspinaczki na krótki nawet moment nie zaszczycił nas swoim widokiem. Wierzyć musieliśmy tablicy informacyjnej ze zgrabnym pejzażem, że między dwoma szczytami przed nami, skryty w ołowianym cumulonimbusie, czai się Ben Nevis. Wszak jedna z propozycji tłumaczenia galickiego Beinn Nibheis to góra z głową w chmurach.
Jak to na wyspach bywa pogoda sprzyjać przestała nam bez ostrzeżenia. Szczęściem przygotowani na tą ewentualność skryliśmy się za warstwa goretexu i kontynuowaliśmy podejście w deszczu. Kilkaset metrów wyżej weszliśmy w chmury. Deszcz ustał, a widoczność zmalała do kilku kroków. O niewielki cokolik oznaczający wierzchołek Ben Nevisa mało się nie rozbiliśmy.
Panorama ze szczytu była praktycznie zerowa, stąd po obowiązkowej sesji fotograficznej, bez zwłoki ruszyliśmy po własnych śladach w dół, a po szybkim obiedzie w drogę powrotną do Prestwick.
Kolejny raz przemierzając szkockie pustkowie, natknęliśmy się na rozbite auto. Zatrzymaliśmy się na moment dopytać, czy możemy jakoś pomóc.
- Bloody deer - wyjaśnił starszy jegomość.
Kilkadziesiąt metrów dalej sami napotkaliśmy przekraczające jezdnię stado jeleni. Kawałki szkła na asfalcie sugerowały, że właśnie tu doszło do kolizji. Dziadek musiał drzemać za sterami, skoro mimo znaków ostrzegających o dzikiej zwierzynie i niczym nie zakłóconej widoczności po obu stronach szosy zdołał ustrzelić łanię, którą dostrzegliśmy w trawie kilka metrów od drogi.
Anieśka oczywiście zaraz w bek, że trzeba jelonkowi pomóc, ale zanim zdążyłem wykręcić numer na policję, łania stanęła na nogi i chwiejnym krokiem odeszła dalej od szosy.
- Myślicie, że wyzdrowieje? - zapytała płaczliwie Anieśka.
- Na bank! - odparliśmy chórem.
I tyleż w temacie.
A tu zdjęcia.
To już wiem, że Kilimandżaro ustawiło Twoje następne wyjazdy. To nie dla mnie, wystarcza mi Sugar Loaf :)
OdpowiedzUsuńObkupiliśmy się sprzętem za ciężkie pieniądze przed wyjazdem. Nie można pozwolić, żeby się teraz kurzył w szafie :)
OdpowiedzUsuńNie no, widoczki ładne, a ile wam zajęła wspinaczka? Co do Loch ness, w ładny dzień ma piękny granatowy kolor, polecam rejs statkiem (zrobiłyśmy jako część wycieczki z Edynburga). Pzdr :)
OdpowiedzUsuńUff, dzięki za ten komentarz, bo już patrzeć na to 1799 nie mogłem. O ile dobrze pamiętam w górę szliśmy nieco ponad trzy godziny, w dół dwie. Szkocja zrobiła na mnie przekapitalne wrażenie. Szczególnie tamtejszy akcent. Bezbłędny :). Daleko nie ma, więc mam nadzieje, że jeszcze uda się tam wybrać. Może wtedy rejs po Loch Ness...
OdpowiedzUsuńja Loch Ness nie polecam. Loch Lomond i okoliczne gorki i wzgorza do wspinaczki,to jest ciekawsze. nie mowiac o Glen Shee i okalajacych je wzgorzach. ale Loch Ness;)? takie tooklepane.ciesze sie, ze Wam sie Szkocja spodobala. pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJeszcze jak się spodobała. Świetne miejsce na krótki wypad w góry. Na pewno to powtórzymy. Jak będzie okazja to oba Lochy odwiedzimy.
OdpowiedzUsuń