Z początku sielanka. Owszem jest ciemno, zimno i jakby nieco pod górę, ale ... jest noc i wchodzimy na najwyższy szczyt Kilimandżaro - ciężko mówić o zaskoczeniu. Z resztą po kilkuset metrach ciśnienie krwi wzrasta i zimno staje się zupełnie nieodczuwalne. Na pierwszym postoju rezygnuję z cienkiego polara, w spodniach dresowych pozostając jedynie, by zaoszczędzić Bogu ducha winnym przechodniom widoku moich kalesonów. Gdy wkraczamy na główną arterię prowadzącą na Uhuru, rozstępują się także ciemności. Ludzi na trasie jest więcej niż na otwarciu nowego hipermarketu. Każdy ma czołówkę na głowie, więc ścieżka oświetlona jest jak Nowy Świat w piątkowy wieczór.
No więc idziemy. Ktoś zaczyna coś nucić, ale Maciek miłosiernie radzi oszczędzać oddech. Jacek z kamerą w garści skacze wokół nas jak kozica, domagając się opinii i komentarzy. Chłop jest nie do zdarcia. Anieśce to jednak nie imponuje i ... hmm grzecznie prosi, by oddalił się z prędkością rosnącą wykładniczo. Po chwili do prośby dołącza się Beata. Kostek zostaje karnie zesłany na koniec szeregu, niektórzy bowiem chcieliby się górskim powietrzem rozkoszować. Podejście wydaje się póki co zaskakująco łatwe, nikt jednak nie mówi tego na głos. Zwykle po tego typu słowach następuje błysk, grzmot i gradobicie, spojrzenia wszystkich skupiają się na ich autorze i słychać szczęk noży sprężynowych.
Na nic się jednak zdaje nasza wstrzemięźliwość. Po chwili zrywa się silny wiatr. Przestaje być przyjemnie. Na szczyt wchodzimy zygzakiem, więc raz wiatr mamy z boku, a raz wieje prosto w twarz. Mam zapchany nos, a za każdym razem, gdy otwieram usta, lodowaty podmuch wyrywa mi oddech z płuc. Membrana skutecznie chroni przed zimnem, ale twarzy właściwie nie czuję. Na kolejnym postoju wciągam drugą parę rękawiczek. Idziemy noga za nogą, ale Aloyce stara się tracić jak najmniej czasu. Nawet nie zdążam sięgnąć po bidon, a już zarządza wymarsz.
Co i rusz spoglądam w górę. Do krawędzi krateru wydaje się niedaleko, ale wcale nie bliżej niż godzinę temu. Oglądam się na Anieśkę. Idzie twardo, ale mruczy coś pod nosem. Później się dowiem, że powtarza w kółko: 'Boże nie pozwól mi odmrozić nosa, mam taki ładny nos!'.
Ja nosa ładnego nie mam, taki kartofel trochę. Nie żebym gotów był go stracić, ale bardziej martwię się o dłonie. Mimo dwóch par rękawiczek koniuszki palców nieznośnie szczypią z zimna. Będzie to nauczką na przyszłość. Na ciężkie warunki tylko rękawiczki na dwa palce.
Na kolejnym postoju znów nie udaje mi się sięgnąć po bidon ani schowanego w kieszeni spodni batonika. Pomagam Anieśce naciągnąć rękawy kurtki na rękawiczki i już rozlega się 'time to go'. Jacek z jedną nogą w spodniach rozgląda się nerwowo. 'Jeszcze nie!', krzyczymy, ale przewodnik już wraca na trasę. Markowi puszczają nerwy. W kilku żołnierskich słowach informuje przewodnika, co myśli o tym pośpiechu. Jacek w tym czasie pośpiesznie dopina spodnie i ruszamy dalej.
Krawędź krateru wydaje się być za następnym wzniesieniem. W dole rozjarzona czołówkami, zygzakowata ścieżka srebrzy się jak łańcuch na choince. Co i raz oglądamy się nie tyle by podziwiać widok, co choć na chwilę odwrócić się tyłem do nie słabnącego wiatru.
Gdy wydaje się, że droga na szczyt nigdy się nie skończy, niespodziewanie stajemy na brzegu wulkanu Kibo. Wiatr jakby słabnie, a może to pulsująca w żyłach adrenalina, bo od Uhuru dzieli nas tylko dwadzieścia minut nie specjalnie stromego podejścia krawędzią krateru. Za nami jaskrawa kreska na horyzoncie zapowiada wschód słońca. Robi się cieplej. Zmęczenia całkowicie nas opuszcza.
- Yhhyymhhyhhyy! - zagaduje Kostek
- Mmho? - pytam, ale już wiem. Smagana przez kilka godzin wiatrem usta nie pozwalają wyartykułować, co myśli głowa.
Po chwili docieramy do desek znaczących szczyt Uhuru. Jesteśmy na najwyższym punkcie kontynentu afrykańskiego - 5895 m n.p.m.
Ileż było planów odnośnie tego momentu. Zdjęcia, filmy, palenie cygara, zbieranie kamyków. Na szczycie jednak spędzamy kilkanaście minut i przewodnicy gonią nas niecierpliwie na dół. Pośpiech ten staje się coraz bardziej irytujący, ale wszystko to najpewniej dla naszego dobra. Nie wiadomo jak organizm zareaguje na dłuższy pobyt na tej wysokości.
Po sześciu dniach wspinaczki, teraz czeka nas półtora dnia zejścia. Na dole czeka Jerzy ze zgrzewką ciepłego piwa.
I prysznic.
* * *
Powrót do hotelu bynajmniej nie zakończył atrakcji w Tanzanii. Przed nami jeszcze trzy dni w afrykańskim buszu, nie po to jednak cykałem zdjęcia jak japoński turysta na prozacu, żeby teraz się na ten temat produkować.
Kurtyna.
Kurtyna.
Fajne fotki! Na tym na szczycie trudno poznać, kto jest kto :) I chyba lubisz zebry..? Szczególnie pięcionogie ;) Ja zacznę oszczędzać na Peru i Machu Picchu. Kilimandżaro po Twojej relacji odpuszczam ;)
OdpowiedzUsuńNiesamowite widoki! Nie spodziewałem się, że wejście na szczyt będzie w nocy, to już pełen odjazd!
OdpowiedzUsuńOwszem, lubię. Choć nie reaguję na ich widok tak entuzjastycznie jak one na mój ;).Anieśce się marzy Peru, Kostkowi Aconcagua, a mnie prozaicznie słoweńskie Alpy.
OdpowiedzUsuńJa też nie. To po to, by uniknąć noclegu na wysokości 4 600 metrów i powitać wschód słońca na szczycie.
OdpowiedzUsuńBardzo, bardzo Wam gratuluję. Piękna wyprawa, piękna relacja i fajnie, że się tak hojnie podzieliłeś adrenaliną :)Nienawidzę Was :D
OdpowiedzUsuńNastępną razą przemycimy Cię w plecaku... :)
OdpowiedzUsuńGratulacje!Nie było łatwo, ale było warto, czyż nie?I to wszystko w czasie odpoczynku i do tego za własne pieniądze?:-)))
OdpowiedzUsuń