wtorek, 22 lutego 2011

pole-pole

Zdaniem Aloyce`a sekretną bronią w starciu z Kilimandżaro jest pole pole, co w języku suahili oznacza powoli. Aloyce był naszym tanzańskim przewodnikiem. Na dach Afryki wchodził przeszło sto razy, toteż nierozsądnie byłoby się z nim sprzeczać. Miejscowi poszli nawet krok dalej i z pole pole uczynili filozofię życiową. I mówiąc miejscowi nie mam na myśli samych Tanzańczyków, a wszystkich hmmm ... afro-afrykanów. Łącznie z tymi, którzy z czarnego lądu wyemigrowali. Gdy czarnoskóra lejdi w naszym TESCO wydaje mi resztę, miewam uzasadnione obawy, czy aby zdąży przed zamknięciem sklepu.

Blednie (jeśli wolno mi się tak wyrazić) jednak czarnoskóra lejdi, przy nie skażonym europejskimi wpływami rdzennym masaju. Kupuje w sklepie kartkę pocztową. Kartka kosztuje ichniejszych szylingów siedemset. Wręczam Pani tysiąc i ... najwyraźniej przestaję na kilka minut istnieć. Pani miętosi w dłoniach banknot jednocześnie prowadząc leniwą rozmowę z koleżanką. Po chwili pieniądze lądują w kasetce a pani ewidentnie uważa transakcję za zakończoną.

- Przepraszam, czy dostanę moją resztę? - bąkam nieśmiało.
- Nie mam drobnych - odpowiada pani nawet nie podnosząc na mnie wzroku.
- A zamierzała mi pani na jakimś etapie o tym powiedzieć, czy czekała pani, aż zgłodnieję i sobie pójdę?

Pani tylko wzruszyła ramionami.

A z tym głodem to nie do końca żart był, bowiem w hotelowej restauracji meldować sie należało na długo zanim żołądek zaczynał domagać się swoich praw. Oczekującym na posiłek gościom w oczy zaglądało widmo śmierci głodowej. Śmialiśmy się, że jeśli ktoś zamawiał do obiadu pieczywo, chłopaki lecieli na pole siać żyto.
Podczas pożegnalnej kolacji  zamówiliśmy z Anieśką przystawki i ruszyliśmy posurfować po necie. Ciupek śmy się przeliczyli i gdy wróciliśmy do stołu nasza ekipa już w najlepsze wcinała startery. Tylko mój talerz wciąż święcił pustką. Zagadnąłem w temacie kelnera.
- A co pan szanowny zamawiał? - zainteresował się.
- Szaszłyki.
- Szaszłyki!? - Bogdan podniósł głowę znad obgryzionych patyczków - Tak czułem, że dostałem więcej niż zamówiłem.
Bardzo się stratą szaszłyków nie przejąłem, bowiem właśnie nadchodziło danie główne, a otrząsnowszy się wreszcie po podstępnym ataku wirusa, mogłem sobie pozwolić ma kufelek zimnego z pianką i porcję lodów.
Gdy na stół wjechał długo oczekiwany deser, znów ogarnęła nas wesołość. Szału nie było. Jedna kulka, żadnych kolorowych posypek, żadnych czekoladowych wiórków, tudzież rurek bądź innych finezyjnych dekoracji. Ze względu na późną porę w restauracji pozostały ostatnie niedobitki. Mimo to na lody czekaliśmy pół godziny, a niczym nie zrażony kelner natychmiast ochoczo przystąpił to pobierania należności za nie wliczone w wyżywienie napoje. Wręczyłem Korzeniowskiemu dziesięć tysięcy i zająłem się lodami. Po chwili wrócił, wręczył nieco zbitemu z tropu Jackowi kilka banknotów i zaczął się szykować go do odwrotu, ale go powstrzymałem.
- Przepraszam, a ja dostanę resztę?
- Jaką resztę?
- Tą z dziesięciu tysięcy, które wręczyłem panu za piwo.
Kelner przyglądał mi się przez dłuższy moment, aż iskierka zrozumienia wyrżnęła go prosto w czoło. Wrócił do Jacka, który bez walki zwrócił pieniądze, po czym z przepraszającym uśmiechem wyciągnął w moim kierunku cztery tysiące szylingów.
- To chyba troszkę za mało - zasugerowałem grzecznie - piłem tylko jedno piwo.
- Oczywiście - powiedział dorzucając jeszcze dwa tysiące.
- Kurczę, trochę się gubię. Ile u państwa kosztuje piwo?
- Trzy tysiące szylingów.
- W takim razie sądzę, że należy mi się jeszcze tysiąc - podpowiedziałem po chwili, widząc, że kelner sam wniosków nie wyciągnie.
- A tak, przepraszam, to kucharz mnie wprowadził w błąd - wyjaśnił wreszcie.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z istnienia instytucji napiwku, ale jak ostatni raz sprawdzałem był on dobrowolny i zwykle jest wyrazem zadowolenia z obsługi...
I żeby nie było, że się skarżę. Ich kraj, ich kultura i ich zasady. Pole pole ma w sobie coś właściwego, coś naturalnego. Zwłaszcza w zderzeniu z naszym europejskim schnella schnella. Patrząc na nie spieszących się z niczym i donikąd Tanzańczyków, nagle zapragnąłem znaleźć się na zacisznej działeczce w Borach Tucholskich, zostawić za sobą telefon, laptopa i cyfrową lustrzankę, położyć się w cieniu jabłonki z książką w jednym, zimnym piwem w drugim ręku i Anieśką zakneblowaną na werandzie.
Nawet śmy tego pole pole chcieli spróbować, ale się okazało, że to coś z kategorii 'nie róbcie tego sami w domu'. W czasie przesiadki powrotnej w Amsterdamie chyżo ruszyliśmy do irlandzkiego pubu, by zwilżyć wysuszone klimatyzacją gardła. Trochę śmy się zasiedzieli i w końcu Kostek zasugerował, że może pora bujać garba, bo do odlotu samolotu zostało dziesięć minut. Ciut się zaniepokoiliśmy, ale widok kolejki pod bramką natychmiast nas uspokoił. Do momentu aż się zorientowaliśmy, że z tego stanowiska polecimy do Moskwy. Także biegiem do rozkładu, gdzie się okazało, że nam szachraje bramkę zmienili, a przy właściwej nikt nie rozumiał co to pole pole i już nam bagaże wywozili. W efekcie do Dublina dotarliśmy następnym lotem.
A potem to już było tylko faster faster.

2 komentarze:

  1. To pole-pole jest tez we Francji, w odpowiedniej dawce, Nie sądze, że to wpływ imigrantów, po prostu taka natura Francuzów. To chyba jedyna rzecz, której się od nich próbuje nauczyć. My mamy taka naturę, że każdy dzień jest najważniejszy, od każdej misji zależy świat, wszystko się musi udać, a u nich c'est pas grave. Sympatyczne. Zero stresu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, Tanzańczycy też mają swoje c`est pas grave. Tylko oni na nie wołają hakuna matata. Znaczenie to samo. Eh, szczęśliwy naród. Im psychoterapeuci i antydepresanty są tak potrzebne jak piecyk elektryczny

    OdpowiedzUsuń