wtorek, 5 października 2010

Wyspa Afrodyty

Dawno nie wracałem z wakacji z tak ciężkim sercem. W końcu wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Nawet jeśli dom jest oddalony o dwa tysiące kilometrów od Domu. Tym razem jednak było inaczej. O zaletach Cypru pisać mógłbym w nieskończoność. W rubryczce 'wady' umieściłbym tylko ceny. Nie można jednak mieć wszystkiego.

Po wakacjach spędzonych w Tunezji, Maroko i Turcji, do tej pory śni mi się po nocach, gromada otaczających mnie zombie w arabskich kieckach, trzymających w wyprostowanych rękach badziewie wszelakie i mamroczących beznamiętnie 'aj giw ju wery gut prajs, aj giw ju wery gut prajs'. Na Cyprze ten problem nie istnieje. Tak serdecznych, przyjaźnie nastawionych, sympatycznych i absolutnie nienamolnych ludzi nie powołują do życia nawet marysuiści.

Na Cypr trafiliśmy niejako z przypadku. Wobec zbliżającego się terminu urlopu i wciąż zerowych planów, zaszedłem do biura podróży, gdzie zakomunikowałem uroczej Pameli, że ja za tydzień lecieć muszę w ciepłe kraje i nie interesuje mnie jak ona to zrobi, ale bez wykupionej wycieczki nigdzie się nie ruszam. Na potwierdzenie moich słów rozsiadłem się w fotelu, skrzyżowałem ręce na piersi, za wszelką cenę starając się wyglądać na człowieka, któremu nigdzie się nie spieszy. A za 45 minut musiałem być w pracy.

Tak wylądowaliśmy w Protaras - niewielkim miasteczku składającym się wyłącznie z hoteli i knajp. Na koniec sezonu podobnież ostatni gasi światło i w mieścince słychać tylko przygrywające świerszcze. Póki jednak sezon trwa, długi na ponad kilometr, obsadzony tysiącem różnorodnych knajp protarski deptak tętni muzyką i zawodzeniem nawalonych angoli próbujących swych sił w narodowym sporcie brytyjskim - karaoke.

Po dwóch dniach spędzonych na słodkim lenistwie, wodnym polo i turniejach o darmowy koktajl, uznaliśmy zgodnie, że pora działać i ... poszliśmy nurkować.

Po krótkim wstępie teoretycznym (to jest butla, tam jest woda, wzniesiony kciuk NIE oznacza OK) zeszliśmy pięć metrów pod powierzchnię morza. Po chwili Ken - nasz podwodny przewodnik - wyciągnął z kieszeni ... kanapkę. Trochę się stropiłem, że kpił z nas będzie, żeśmy nieprofesjonalnie nie zabrali ze sobą lanczu, szczęśliwie jednak okazało się, że pokaźnych rozmiarów buła przywabić miała rybki.

Emocji wielkich nie było. Może dla Anieśki, która jednego dnia nauczyła się pływać, a kolejnego wciągnęła butlę, maskę i poszła na dno. Bacznie ją wobec tego starałem się obserwować i aż przyklasnąłem z radości, gdy zaproponowała Kenowi partię podwodnych kalamburów. W kalamburach uważam się za Mistrza, więc pewien zwycięstwa obserwowałem Anieśke unoszącą paluszek jednocześnie wskazując rosłego Norwega, potem drugi wskazując na siebie i tak dalej, aż pokazując pięć palców wzruszyła ramionami. 'Piąty element' wykrzyknąłem, ale wyplułem tylko ustnik i stado bąbelków. Ken tymczasem posłał Anieśce zaniepokojone spojrzenie i wskazał mnie palcem. Hasło brzmiało: gdzie jest mój chłopak. Bo maska zawęża kąt i widzenia, a jak tłumaczyła później moja kobita, mam regularną tendencję do niespodziewanego oddzielania się od stada, więc obawiała się, że właśnie kontroluje mnie turecka straż przybrzeżna.

Na kolejna dwa dni wynajęliśmy maleńkie Suzuki Jimny i ruszyliśmy na podbój Cypru. Na pierwszy ogień poszła starówka w Pafos. Przy czym cypryjska starówka to nie kolorowe kamienice i wąskie, brukowane uliczki, a starożytne nekropolie, półkoliste amfiteatry i to co ostało się po antycznych M1 - doryckie kolumny*, niskie pozostałości ścian i piękne kamienne mozaiki. Zadziwiające, że nasi przodkowie jeszcze dwa tysiące lat później żyli w spróchniałych chatkach uszczelnianych kupą.

Z Pafos ruszyliśmy na Skałę Afrodyty, gdzie, jeśli wierzyć Parandowskiemu, narodziła się z morskiej piany mityczna bogini miłości. Miejsce bardzo malownicze i cieszące się swoistym kultem. Na pobliskich zboczach mnożą się ułożone z małych kamyków serca, a legenda głosi, że jeśli tylko ktoś potrzebuje odrobiny szczęścia w sprawach kardiologicznych, wystarczy by przy blasku księżyca trzykrotnie opłynął skałę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Inna legenda głosi, że Andy – jeden z naszych hotelowych wodzirejów – swego czasu tej sztuki próbował, ale popłynął w złym kierunku. Stąd czterdziestki dobił w samotności.

Ze Skały Afrodyty pofrunęliśmy na Łaźnie Adonisa – zestaw bardzo widowiskowych podobnież wodospadów. Zmierzchało już powoli, toteż mimo, iż kontrolka paliwa od dłuższego już czasu zabiegała o naszą uwagę, tankowanie zaplanowałem na drogę powrotną. I dlatego do Łaźni Adonisa nigdy nie dotarliśmy. Gdy droga asfaltowa przeszła w stromy, ubity, wijący się na krawędzi przepaści trakt rodem z wypraw Martyny Wojciechowskiej, ucieszyłem się na możliwość przetestowania małego, terenowego Jimny`ego. Gdy jednak kilometry mijały, a za kolejnym wzniesieniem trasa wciąż ciągnęła się po sam horyzont, jasnym stało się, że o ile nie zamierzamy stanąć po środku niczego bez kropli choćby paliwa, trzeba nam wracać. I tak chcąc przyoszczędzić pięć minut, przegraliśmy Łaźnie Adonisa.  

Następnego dnia posileni tostem ruszyliśmy na Cape Greco – malowniczo poszarpany kawałek skalnego wybrzeże, oblany turkusową wodą. Tam też napatoczyliśmy się na dwójkę rodaków z Gdańska, a świeżo zawartą znajomość uradziliśmy kontynuować tego samego wieczora przy drinku. Jeden drink zamienił się w bodaj pincet koktajli, trzy piwa i kebaba. Do hotelu wróciliśmy kole czwartej, a choć czas może obszedł się z nami łagodnie, to metryki jednak nie oszukasz – kolejny dzień spędziliśmy pochrapując na leżaku, wypiwszy uprzednio pół basenu.

Nie żeby spotkanie rodaków ino ciężkim pijaństwem zaowocowało. Napotkani Kaszubi skierowali nas na  położoną u stóp niewielkich, śnieżnobiałych klifów, usypaną z czekoladowego piasku Plażę Gubernatora.Spektakularne miejsce, choć  Anieśkę najbardziej zachwycił kształtny biust opalającej się topless turystki. Siara trochę, że nie mnie.

Z kolei Siergiej z naszej ulubionej knajpki Yianna Marie, doradzał nam odwiedzić niewielki zamek Kolossi i kolejne po Kato Pafos starożytne miasto – Kurion. Dobrze śmy zrobili słuchając go. Oba miejsca z pewnością wartę są wizyty, choć w Kurion przeżyliśmy chwile grozy. W zasadzie to ja przeżyłem, bo Anieśka ... a może po kolei.

Na chwilę krótką śmy się w Kurion rozdzielili. I ślad po Anieśce zaginął. Pół godziny latałem po antycznej sadybie jak kot z pęcherzem. Kilkakrotnie obejrzałem każdy zakątek, parking, toalety. Za pomocą trzystumilimetrowego obiektywu przyjrzałem się każdej sylwetce w czerwonej koszulce. Nic. Już snuć zacząłem wizję o Anieśce zakneblowanej na tylnym siedzeniu auta i rechoczących obleśnie tubylcach. Lub co gorsza leżącą gdzieś u stóp wzniesienie z rozbitą o kamień czaszką. Bez większych nadziei wróciłem jeszcze raz na parking. I ty! Ona se za takim murkiem przykucnęła i ... mrówkom pomaga znosić do domku fanty. I potem, że to ja mam tendencję do niesygnalizowanego oddzielania się od stada!

A jeśli komuś uda się rozpoznać opisane miejsca na zdjęciach, pomyślimy o jakiejś fotce-nagrodzie. Może będzie to poruszające ujęcie roznegliżowanej Anieśki na parapecie gdańskiej kamienicy, a może zabawne zdjęcie z kaszubskiego wesela.

Szczegóły do ustalenia.

-----------------------
*) Może nie dorycka. Może jońska. A może jeszcze inna. Jak się ktoś tego dokopie i zacznie się mądrzyć - klątwa na jego dom.

6 komentarzy:

  1. NIENAWIDZĘ WAS.(a bardzo tam drogo? bo może za rok...)

    OdpowiedzUsuń
  2. No kurcze drogo. Ale ponoć Grecja jest znacznie finansowo przyjaźniejsza, a Cyprowi bardzo bliska. Nie tylko geograficznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Do Grecji nie jadę na mniej niż 3 tygodnie, bo tam to ja chcę zwiedzić wszystko... Ale tak wiesz - wszystko!

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozpoznałam Kato pafos, skały Afrodyty i Kourion :) Cypr jest piękny i kiedyś tam wrócę! Ale ceny iście irlandzkie... A spróbowaliście najt lajf? A Agia Napa miałam spory jego wybór ;) Turkus cypryjskiej wody jest nie do podrobienia.. Ach, rozmarzyłam się :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Z tego co się mówi Agia Napa jest bardziej młodzieżowa, a oddalone o kilka kilometrów Protaras bardziej raczej przyjazne emerytom i rodzinom z dziećmi. A doczytaliśmy się tego już po wykupieniu wycieczki. W Protaras jest tylko jedna Błyskoteka, ale mnie to nie wadziło, bo ja to raczej nie jestem błyskotekowy gość. Za to pełen wybór knajp. Nie ma szans, by nie znaleźć czegoś dla siebie, czy to pod kątem stylu, muzyki, wystroju, menu...

    OdpowiedzUsuń
  6. Mówi się (u mnie w domu), że nie widziałaś Grecji, jeśli nie popłynęłaś w rejs z kapitanem Kostasem. W programie wiele atrakcji, łącznie z obrzucaniem znajdujących się w zasięgu wrogich jednostek woreczkami z wodą...

    OdpowiedzUsuń