niedziela, 23 maja 2010

Wilki morskie

Na poszarpanym na wysepki południowo-zachodnim narożniku Irlandii, niespełna sto kilometrów od Corku znajduje się niewielkie miasteczko Baltimore. Niegdyś ponoć siedziba władców Munsteru, dziś nieduża, portowa mieścinka, której ludność w sezonie wzrasta niemal dwukrotnie pod napływem właścicieli okolicznych domków letniskowych oraz amatorów nurkowania i dużych ryb. Wizytówką Baltimore, którą miejscowi zamieściliby najchętniej na pocztówce, jest z całą pewnością ponad dwustuletnia latarnia nabrzeżna, zwana Żoną Lota, będąca elementem dawnego brytyjskiego systemu wczesnego ostrzegania. Głównym kapitałem miasteczka jest jednak jego prawdziwie irlandzka lokalizacja - zaciszna, leniwa, z dala od szlaków turystycznych, a przy tym wyjątkowo malownicza, z nagimi klifami i poszarpaną linią brzegową. Takie filmowe wyobrażanie Krainy Deszczowców, gdzie czas płynie powoli, głównie w pubie.

W bezpośredniej okolicy, na dnie Atlantyku butwieje szereg zatopionych statków z niemiecką łodzią podwodną i olbrzymim transportowcem Kowloon Bridge - największym, znanym europejskim wrakiem na czele, które regularnie ściągają do Baltimore zastępy ludzi w płetwach.

Oprócz ton pordzewiałego żelastwa wody Atlantyku w tym miejscu oferują również ławice ryb dochodzących nawet do trzech metrów długości, a w miejscowym porcie wypożyczyć można niedużą krypkę, w zestawie z kapitanem i sprzętem do wędkowania. I właśnie ten punkt oferty turystycznej Baltimore skłonił naszą siedmioosobową ekipę, by o godzinie piątej nad ranem wyruszyć w trzystudwudziestokilometrową trasę tam gdzie diabeł mówi 'trzymaj mnie za ogon, bo mnie ta ryba wciągnie'.

O ile Baltimore oglądane z lądu prezentuje się bardzo malowniczo, o tyle ten sam widok z poziomu oceanu ... jest absolutnym mistrzostwem świata. Skaliste nabrzeżne urwiska, porozsiewane wokół maleńkie, ostre jak riposta Wojewódzkiego, skaliste wysepki, mewy, delfiny i falujący ocean. Gdyby gdzieś na skałce siedziała Bachleda-Curuś, mógłbym umrzeć tam i wtedy. Nie siedziała więc zadowolić musieliśmy się makrelami. A tych więcej było jak Chińczyków.

Wędkowanie w naszym wydaniu zwykle polega na zarzuceniu przynęty, piciu piwa, grillowaniu i męskich rozmowach. Czasem coś się złapie, ale zgodnie traktujemy to jako wypadek przy pracy, toteż, gdy rekordzista za jednym razem wyciągnął pięć makreli, podekscytowaliśmy się jak pies w mięsnym.

Zapełniwszy rybami pierwszą skrzynkę ruszyliśmy na dorsze i rdzawce. I choć tu sytuacja troszkę się uspokoiła, zgodni byliśmy co do tego, że środki i czas zainwestowane w wyprawę właśnie się zwróciły. A wiedzieć jeszcze podówczas nie mogliśmy, że za nieco ponad godzinę znów zacznie się szaleństwo: rekiny, sięgające półtora metra morskie węgorze i dorsze w zasadzie same wskakujące do łódki.

Ja już jednak w tym udziału nie brałem. Mimo, że prewencyjnie nafaszerowałem się aviomarinem i konsekwentnie odmawiałem w drodze alkoholu, z siedmiu godzin rejsu, ostatnie trze spędziłem przewieszony przez burtę, kolory zmieniając jak kameleon. Przybiwszy do portu stały ląd całowałem jak Kolumb.

Następnym razem i tak płynę. Świeżo wyjęty z Atlantyku dorsz na maśle jest tego wart.

Fotoreportaż - skromny bom był bardzo zajęty - tu.

8 komentarzy:

  1. Świetne miejsce!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty masz Kraków i pociągi. Mi też się coś należy... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tylko pierońsko daleko...

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzygales pod wiatr? hehe

    OdpowiedzUsuń
  5. Chciałem, ale zaznajomiony z tematem kapitan, ze stoickim spokojem gryząc jabłko mruknął zawczasu, że wolałbym wychylić się przez drugą burtę...

    OdpowiedzUsuń
  6. ~QDxRQjpXJetdRCWlG10 grudnia 2010 19:12

    tC6OfX pfyuzzmrzurm, [url=http://gxuctpebtzog.com/]gxuctpebtzog[/url], [link=http://qlzxtsiklbof.com/]qlzxtsiklbof[/link], http://tsthkzjfnojf.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. ~PnKUXJUPBxFWUw10 grudnia 2010 19:12

    AmWd8T hokfmbanwgyb, [url=http://buaxjxsrjojj.com/]buaxjxsrjojj[/url], [link=http://ychgnbkgthek.com/]ychgnbkgthek[/link], http://tpantdtzkssv.com/

    OdpowiedzUsuń