Na Wiedeń ruszyliśmy o 3:40 nad ranem. Jak się później miało okazać straconych godzin snu na wyjeździe nie udało się już odrobić, w związku z czym co poniektórzy zasypiali nawet w knajpie podczas meczu. Po kolei jednak. Na lotnisku zeszło nam się kapkę dłużej niżeśmy oczekiwali, wobec awarii arcyważnego urządzenia, bez którego wymiany pilot kategorycznie odmawiał startu. Nikt jednak nie narzekał, bowiem wiadomo lepiej wykryć usterkę w suchym doku, niźli na pełnym morzu. Prawie nikt nie narzekał....
W Bratysławie wylądowaliśmy z godzinnym opóźnieniem, by przekonać się, że wypożyczalnia samochodów pierwszy raz słyszy o nas i naszej rezerwacji. Ku mej nieukrywanej radości zaowocowało to tym, że w dalszą trasę miast Citroenem C3, ruszyliśmy Fabinką. Zanim to się jednak stało, celnik ubawił mnie serdecznie pytając, czy przyjechałem na Słowację do pracy. Ja rozumiem, że Słowacja wyprzedza nas odrobinę w wyścigu gospodarczym, ale doprawdy...
Godzinę później po złamaniu szeregu przepisów ruchu drogowego z jazdą pod prąd, ignorowaniem zakazu skrętu i zawracaniem na ciągłej włącznie (jako pasażer umywam ręce) dotarliśmy pod apartament, który na trzy najbliższe dni miał stać się nam domem. Na początek stał się jednak wyłącznie łaźnią. Po czterech szybkich prysznicach ruszyliśmy bowiem w teren podziwiać uroki bratysławskiej starówki, napełnić żołądki i powolutku rozglądać się za lokalem, który miał mieć tego dnia zaszczyt gościć nas na meczu Czechów z Portugalczykami. O ile chętnych do nakarmienia nas nie brakowało, o tyle w kwestii meczu pojawiły się pewne utrudnienia. Mianowicie właściciele lokali, które pod różną postacią spotkanie udostępniały szerszej publiczności, oczekiwali, żądali wręcz, byśmy sobie w trakcie meczu małe co nieco przekąsili. My tymczasem zachowaliśmy co prawda nieco miejsca na kilka piwek, ale o kolejnym obiedzie mowy być nie mogło. Przy tym nie godzi to się chyba podczas meczu wcinać pizze. Koniec końców Czechów (ja z przekonania, koledzy ze strachu przed miejscowymi) wspieraliśmy w pubie .... irlandzkim.
Dnia następnego wciągnęliśmy polską banderę i ruszyliśmy na Wiedeń. Znowu. Na granica nasza kolej przyszła na rozbawienie celnika. Drajnul odkrzyknął bowiem Niziołek na pytanie o przewidywany wynik meczu. Całe szczęście, że przejście graniczne było puste, gdy wracaliśmy do Bratysławy. Rozbawienie, wśród obozujących na przygranicznym parkingu Ziomali, wzbudziła również nasz Fabinka na słowackich blachach. Co poniektórzy dopytywali, z którego parkingu ją świsnęliśmy. Inni chcieli przejąć naszego najbardziej kobiecego kibica, zrezygnowali jednak, gdy usłyszeli, że późniejszych zwrotów nie przyjmujemy.
Na Wiedeń zastosowaliśmy sprawdzoną strategię bratysławską: starówka, jećku, pićku i jazda na mecz. Po drodze zawadziliśmy jeszcze o zamek i ogrody Schönbrunn, których mnie i Anieśce nie udało się zwiedzić trzy lata wcześniej, a następnie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku turystycznego ruszyliśmy na Prater, by na ogromnym telebimie obejrzeć potyczkę Niemców z Chorwatami. Po pierwszej, jakże niekorzystnej dla naszych zachodnich sąsiadów, a w efekcie i dla nas połowie, przenieśliśmy się na stadion Ernsta Happela. Tam rozegrało się to, o co w całym wyjeździe chodziło. Za wszystko można zapłacić kartą MasterCard, ale to uczucie, gdy pokonuje się ostatnie stopnie schodów prowadzących na stadion, gdy słychać już ryk kibiców, a za chwilę oczom ukazuje się murawa i wypełnione trybuny, jest absolutnie bezcenny, a Mazurek Dąbrowskiego wykonaniu tysięcy kibiców z uniesionymi szalikami, sprawia, że skóra na plecach cierpnie. A potem się zaczęło. Pierwszą groźną sytuację Austriaków uznałem za przypadek, drugą za ostatnią w tym meczu, trzecia poważnie mnie zaniepokoiła, a po czwartej ryknąłem na całe gardło: "Polska grać, k...a mać!". I stało się: Polacy strzelili gola. Dlatego właśnie moralne zasługi za historyczną, pierwszą polską bramkę na Mistrzostwach Europy przypisuje sobie. Jak również za to, że Polska zaczęła grać. Może nie jakoś specjalnie dobrze, ale na Austrię zdecydowanie wystarczająco. Rozruszali się nawet jakby kibice wokół nas, którzy do tej
pory mimo naszych próśb, gróźb i kpin, zachowywali się jak na zjeździe programistów Delphi. A już miałem pytać Pana Obok, czy aby nie przeszkadzają mu moje wrzaski.
Wszystko szło według planu, póki zabłysnąć nie postanowił Pan Z Gwizdkiem. O Howardzie powiedziano już chyba wszystko, bezcelowe jest więc powtarzania tego co wiedzą wszyscy. Widzi mi się natomiast, że o ile Austriacy przez pierwsze 30 minut spłacali dług wdzięczności za wizytę Sobieskiego, o tyle sędzie postanowił podziękować nam za polskich emigrantów. Co nie zmienia faktu, że gdyby Polacy wykorzystali 10% sytuacji z drugiej połowy, Howard nie miałby nic do powiedzenia. A tak kończymy mistrzostwa z jednym punktem, czterema straconymi bramkami i jedną zdobytą, do tego ze spalonego.
Choć to i tak lepiej niż wicemistrz świata i mistrz Europy :). A teraz klikamy tu i oglądamy krótki fotoreportaż z wyprawy do Wiednia.
Zgrabna wyprawa na ten Wiedeń, a i zobaczyć autora można na zdjęciach :) MasterCard wiadomo pokrywa wszelkie koszty, ale czy można w Bratysławie za wypożyczenie auta zapłacić Laserem? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPewno, że można autora na zdjęciach zobaczyć. Autor bowiem, choć urodziwy za specjalnie nie czarujmy się nie jest, gęby swojej się nie wstydzi. A Laser nie jedne drzwi w Europie otwiera, niestety nie te od Fabinki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAutor niech taki skromny nie będzie, skoro prowadzi publicznego bloga :) Czyli w razie mojego najazdu będę musiał użyć vizy.
OdpowiedzUsuń