Pierwszy urlop w Irlandii wzięliśmy ponad dwa lata temu. W połowie stycznia. Po półrocznym pobycie na Zielonej Wyspie. Z dwóch powodów był to wybór średnio trafiony. Po pierwsze primo trafiliśmy na zimę stulecia, w związku z czym, nawykli już bardziej do wilgoci niż do zimna, rozłożyliśmy się jeszcze zanim samolot dobrze wylądował na Okęciu. Po drugie primo już na początku roku wykorzystaliśmy połowę urlopowej puli, co mocno krępowało wyjazdowe ruchy na następne 11 miesięcy. Stąd, na zwołanym na krótko po powrocie kryzysowym zebraniu zarządu podjęliśmy kilka ważkich postanowień: latamy na krótko, nie latamy w zimie (za wyjątkiem świąt), każdego roku z pierwszym urlopem wstrzymujemy się tak długo jak to możliwe.
Dlatego też w tym roku dopiero w połowie kwietnia wsiedliśmy do samolotu, który nie zabrał nas jeszcze do Polski, bowiem czas gonił - na Barbadosie wszak od czerwca zaczyna się pora deszczowa. Zamiast tego więc wylądowaliśmy w Londynie, skąd czekał nas ośmiogodzinny lot na Karaiby. Choć wydawałoby się, że to kupa czasu na rozważania nad własnym życiem, to jednak 12 filmów do wyboru i serwująca raz po raz jakieś atrakcje obsługa sprawiły, że podróż upłynęła w mgnieniu oka.
Barbadoskie początki nie były jeszcze łatwe. Najpierw pojawił się problem z bagażem i gdy już myśleliśmy, że zaginął podczas przesiadki w Anglii, nasze walizki pojawiły się na zupełnie innej taśmie. Później pojawił się problem z transportem do hotelu, bowiem jakimś cudem nie figurowaliśmy na liście miejscowego przedstawiciela biura podróży. Na szczęście kilka telefonów rozwiało wszelkie wątpliwości i 20 minut później siedzieliśmy na przestronnym balkonie z widokiem na Morze Karaibskie. I dalej już wszystko było jak w bajce. Rajskie plaże, palmy, niebo jak z obrazka, turkusowe morze (przyznaję, jak każdy mężczyzna znam tylko podstawowe kolory i nie mam pojęcia co to do cholery jest fuksja, czy turkus, niestety żaden z podstawowych kolorów nie jest w stanie opisać tamtejszego morza, więc pozostaje mieć nadzieje, że utrafiłem z porównaniem). No i oczywiście tamtejsze słońce, bajeczne, acz bezlitosne. Wystarczyło raz niechlujnie wysmarować czoło olejkiem do opalania, by na kilka dni zapomnieć o czesaniu włosów. Wiem co mówię!
Tubylcom też nie można w zasadzie niczego zarzucić. Choć trafiali się tacy, którzy za wskazanie drogi oczekiwali gratyfikacji finansowych, to większość jednak witała nas serdecznie, dopytywała jak podoba nam się Barbados, czy przyjedziemy tu ponownie, skąd jesteśmy i co to do cholery jest "poland". Żarcik. Wszyscy wiedzieli co to Poland, co po niektórzy nawet mogli się pochwalić szeroką wiedzą na temat Wałęsy i Solidarności. Nie mniej dla każdego, za wyjątkiem taksówkarza, który odtrasportował nas na lotnisko, byliśmy pierwszymi Polakami z jakimi mieli do czynienia.
Nieco gorzej przedstawiała się sytuacja z pracownikami tamtejszych restauracji, którzy, wychodząc najpewniej z założenia, że 10% za obsługę tak czy siak doliczane jest do rachunku, nie widzieli powodu, by silić się na uprzejmość. Choć też, zaznaczam, nie wszędzie. Znacznie lepiej wypadli natomiast uliczni handlarze badziewiem wszelakim. Nie mieli absolutnie nic z tej namolności i upierdliwości, do której zdążyli nas przyzwyczaić tubylcy w Maroko i Tunezji, a co najważniejsze rozumieli znaczenia zwrotu "no, thank you".
Trzy bite dni oddawaliśmy się więc słodkiemu nic nie robieniu, kursując w zasadzie na trasie plaża, basen hotelowy, knajpa, zanim w końcu zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód i wychylić nos poza St. Lawrence Gap. Runda na około wyspy, połączona z szaleńczym wypadem w głąb lądu zaowocowała widokami jak z bajki. Do pięknych plaż zdążył już nas Barbados przyzwyczaić, jednak w centrum kraju, gdzie nie wjechały jeszcze buldożery, istnieją miejsca, gdzie przysiągłbym musiał być pierwotnie raj. Połączenie hebanów, bananowców, lian niczym z filmów o Tarzanie i masy innej roślinności, której w życiu na oczy nie widziałem, a które na myśl przywodzą dziką dżungle z małymi domkami umieszczonymi w skalnych niszach i praniem suszącym się na rozciągniętym między palmami sznurku to iście surrealistyczny widok. Nawet tam jednak ludzie wiedzieli, co to "poland", nie mniej wymagali podpowiedzi w postaci papieża, co nie mogło się nie powieść, bowiem Barbarzyńcy są ludźmi głęboko wierzącymi. W niedziele większość sklepów i część restauracji pozostaje zamknięta, a cała wyspa drży od śpiewu baptystów.
Nawet małpę, która cudem uszła spod kół naszego autka, należało traktować w kwestii atrakcji turystycznej.
Dnia następnego ponownie ruszyliśmy w teren, tym razem z wycieczką zorganizowaną. Wylądowaliśmy m.in. w rezerwacie dzikich zwierząt, gdzie zupełnie bezstresowo, na odległość wyciągniętej ręki od nas spacerowały gigantyczne żółwie, dziwaczne krzyżówki zająca z psem, bliżej nieokreślone nieparzystokopytne, a w cieniu odpoczywały krokodyle (sic!).
Nie można też zapomnieć o wyprawie na Miami Beach (z pewnością nie zapomni mi tego Anieśka) - plażę, którą na podstawie zdjęcie w hotelowej broszurce uznałem osobiście za wartą pótora godzinnego marszu. Po powrocie i ponownym przestudiowaniu broszurki nawet ja musiałem przyznać, że nie wiem o co mi chodziło.
Ostatniego dnia, już po wymeldowaniu się z hotelu, wobec ponad pięciu godzin dzielących nas od wylotu udaliśmy się do parku oceanicznego, do którego wybieraliśmy się niemal codziennie, zawsze coś jednak stawało na przeszkodzie. Nie inaczej było i tym razem, bowiem w efekcie szału ostatnich zakupów zameldowaliśmy się w parku z budżetem o 10 barbadoskich dolarów niższym niż cena wejściówek. I bez karty płatniczej. Na szczęście Miła Pani z Kasy, widząc zapewne jak ze spuszczoną głową, jako skarbnik wycieczki słucham wyrzutów Anieśki, zdecydowała się sprzedać nam bilety grupowe, na które gotówki mieliśmy w sam raz.
I całe szczęście, bo w parku oceanicznym było co oglądać. Anieśka, machając palcem nad akwarium, próbowała zwrócić na siebie uwagę wyjątkowo rozleniwionych rybek, póki nie dostrzegła tablicy z napisem "piranie". Akcja żywcem wzięta z kreskówek. Były płaszczki, były rekiny, był Nemo, była Dori, był nawet wciąż trzymający ster szkielet. Tylko delfinów nie było, ale po tym jak wszamałem w jednej z restauracji stek ze wspomnianego i tak nie miałbym odwagi spojrzeć im w oczy.
I na tym pobyt na Karaibach dobiegł końca. Po stronie minusów wspomnieć można jedynie pięciogodzinne przesunięcie czasowe, do którego do końca wyjazdu nie zdołaliśmy się przyzwyczaić. Pierwszego dnia po ciężkiej walce ze snem skapitulowałem o 21, co uważam za niezły wynik, bowiem Anieśka waląc wszystko w czapkę pochrapywała już od 19. Choć dzięki temu sezon plażowy otworzyliśmy uroczyście o 6 rano.
Mógłbym się jeszcze przyczepić do malutkich porcji w restauracjach, ale to znowu po stronie plusów otwierało nowe możliwości w kwestii przystawek i deserów. Dla mnie, bo maleńki anieśkowy żołądek po sam dekiel zapełniała zupa i dziecięca porcja latającej ryby.
Dziękuję za uwagę i oddaję głos naszemu fotoreporterowi.
W życiu piękne są tylko chwile...Może trza sprzedać co się da, torbę na ramię zarzucić i przyjąć te magiczne 13 10 N, 59 32 W, by skąpanym w gorącym słońcu doczekać późnej starości;)?Jak nam dobrze było, co???:D
OdpowiedzUsuńMoże tak właśnie powinniśmy zrobić. Wypłacić uciułane w deszczu oszczędności, sprzedać auto, laptopa i otworzyć kręgielnie na Barbadosie.Ha, nazwijmy to planem :)
OdpowiedzUsuńCiekawie piszesz!! Bardzo pomysłowy i oryginalny blog. Ja oglądałam piratów :) Dodaje do linków :) www.zielona-irlandia.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuńBóg zapłać za dobre słowo :)
OdpowiedzUsuń