Wydawołoby się, że ledwie wczoraj z uśmiechem jak banan wyjeżdżałem z przeglądu technicznego. Tymczasem rok minął i mimo, że NCT odnawiać należy co dwa lata, ze względu na zaniedbanie poprzedniego właściciela, operację trzeba było powtórzyć. Tak więc tydzień dzielący mnie od testu przeleżałem z grubsza rzecz biorąc pod samochodem. Nie żebym się specjalnie na tym znał, ale 2 godziny dziennie spędzone pod autem sprawiają, że powrót do garów w kuchi i "Gotowych na wszystko" wydawał się mniej ...hmmm niewłaściwy.
Na test jechałem pełen obaw, o tyle uzasadnionych, że w ciągu minionego roku ze skrzyni biegów nieco pociekło i podwozie przypominało poważnie zaniedbany piekarnik. Przegląd sprowadzał się w zasadzie do odpowiedzi na pytanie, czy karcher i płyn do czyszczenia piekarnika zatarły wszelkie ślady zbrodni, czy też zdradziecka kropelka oleju przekladniowego zaprzepaści całotygodniowy trud. Zamiast odpowiedzi udało się jedynie uzyskać kolejne pytanie: czy karcher i płyn do czyszczenia piekarnika zatarły wszelkie ślady zbrodni, czy też daleki znajomek z siłowni, który jak się okazało badał auto w ramach przeglądu, przymknął oko na zdradziecką kropelkę oleju przekładniowego. Kto by się jednak na tym zastanawiał, gdy za przednią szybą tkwi dysk zaświadczający o NCT ważnym do końca kwietnia 2010 roku.
Ale nie o tym miało być, a o dramacie. A ten zaczął się w piątek, gdy nieopatrznie przystałem na propozycje Dżaska, by odkurzyć korki i powrócić do piłki nożnej. Tak więc w sobotnie południe na boisko, po ponad dwurocznej przerwie, ponownie wybiegł zapomniany już nieco Gwiazdor. Całe szczęście mecz odbywał się przy pustych trybunach, dzięki czemu świadków żenującego występu było niewielu. Pierwszy kontakt z piłką był jeszcze nieco niepewny, niczym z dawno porzuconą kochanką, po której do końca nie wiadomo czego się spodziewać. Później szło już lepiej. Pojawił się nawet drybling, bohaterskie przedarcie pod pole karne przeciwnika, chwila postoju na złapanie oddechu i ... strzał na bramkę. Właściwie to koleżeńskie podanie piłki do bramkarza drużyny przeciwnej, bowiem dotarcie pod pole karne kosztowało Gwiazdora cały zapas sił na nachodzący weekend. I zaczął się dramat właściwy. Gwiazdor obejrzał się w kierunku majączącej jakby za mgłą własnej bramki, spojrzał na powracających do obrony kolegów.
- Jakże to daleko - pomyślał truchtając z wysiłkiem w kierunku własnego pola karnego - i do tego pod górkę chyba.
Po wyczerpujących, pierwszych pięciu minutach spotkania Gwiazdor stanął między słupkami celem regeneracji sił. I znów zaczęło się od niepewnych interwencji, a skończyło na pieknych paradach, odważnych wyjściach i ratowaniu drużyny przed utratą gola w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.
Po uspokojeniu chrapliwego oddechu na pozycji bramkarza, Gwiazdor znów ruszył w pole, by po kolejnych pięciu minutach i zdobyciu kuriozalnej bramki, sapiąc i ciągnąc za sobą aparaturę podtrzymującą pracę płuc, wrócić między słupki. I ten schemat ciągnął się przez całe spotkanie, z tą różnicą, że bramki w gwiazdorskim wykonaniu już nie padły, za to pojawił się bół w krzyżu od ciągłego wyjmowania piłki z własnej siatki.
Teraz Gwiazdor zalega w sypialni na dmuchanym fotelu i drżąc w obawie przed jutrzejszymi zakwasami, pisze notkę, skarżąć się na ból każdego mieśnia i niecnych przeciwników, którzy zmusili go do przyjęcia piłki częścią ciała, która za nic się do tego nie nadaję. To był zdaje się jednak element taktyki drużyny przeciwnej, bowiem z naszego pięcio osobowego składu tylko jednemu mogło się wieczorem poszczęścić...
Nic nie szkodzi, jeszcze dwa, góra trzy mecze i wtedy ja będę sprite.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz