sobota, 21 kwietnia 2007

Prison break cz. 1

Staram się, naprawdę się staram polubić Irysów. Nie zwracać uwagi na to, że są bezmyślni, brzydcy, grubi, a inteligencją dorównują najwyżej rozjechanej żabie. Że prawo jazdy, gdyby to ode mnie zależało otrzymałoby, w cztero milionowym kraju, najwyżej 12 osób, a zapewne nie więcej niż 3, gdyby zależało to od mojego ojca. Staram się skupić na tym, że w większości są życzliwi, serdeczni i chętni do pomocy. Że potrafią się bawić, choć nie bez alkoholu, ale w kraju, gdzie przez 280 dni w roku, jest ciemno, zimno, pada i wieje doprawdy ciężko ich winić o stosowanie wspomagaczy. Że dzięki nim mam pracę i w miarę łatwe życie. Tyle, że jak już zdołam się do nich nieco przekonać, oni wywijają taki numer, że cycki opadają.

Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Zwleczony z wyra przez nieustępliwą Anieśkę, z puszką red bulla w garści, zza sklejonych jeszcze snem powiek wypatrywałem na parkingu auta. Po zakończonych sukcesem poszukiwaniach, zasiadłem za sterami, odtransportowałem moją lepszą połówkę do roboty, poczym z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku powróciłem do punktu wyjścia. A tam czekał na mnie już komitet powitalny, złożony z dwóch oficerów miejscowej policji.

- Wiesz może kto mieszka pod numerem 9-tym - zagadnęła mnie policjantka, o której napisałbym, że była urocza, gdyby taka naprawdę była.
- Wiem, ja - odparłem ignorując wrzaski instynktu samozachowawczego.
- Świetnie, szukam tego człowieka - powiedziała wskazując jakiś świstek ozdobiony moim nazwiskiem.
- To ja - instynkt zachowawczy kopał mnie w metaforyczną kostkę.
- To bardzo dobrze.
- Dla mnie czy dla ciebie - spytałem nieśmiało, teraz dopiero dostrzegając czerwone światełko żarzące się w mojej głowie.
- O nie, na pewno nie dla ciebie - odparła wręczając mi wezwanie do sądu.

O co szło? A no oto, że w ostatnie wakacje, wybraliśmy się z kumplem na dyskotekę (wierzcie lub nie). Dla dodania sobie odwagi, przed wejściem łyknęliśmy w samochodzie tego ... no ... odważnika. Impreza zakończyła się z godziną 2:30, jak to w Irlandii, a my powróciliśmy do auta celem dokończenia wspomnianego odważnika. W okolicach godziny 4:00 zainteresowała się nami policja. Bez mrugnięcia okiem łyknęli historię, prawdziwą z resztą, o tym że pod klub dojechałem trzeźwy i absolutnie nie mam zamiaru wracać do domu samochodem. Jako wstęp do opisu dalszych wydarzeń pozwolę sobie wspomnieć, że pierwszym punktem każdej kontroli są, zatknięte za przednią szybę, trzy papierowe dyski oznaczające ważny przegląd, ubezpieczenie i opłacony podatek. Tego ostatniego właśnie mi brakowało, ale znów garda przyjęła moje tłumaczenie, że auto jest nowe, dowodu rejestracyjnego jeszcze nie dostałem, a jest on niezbędny do opłacenia podatku. Nawet znudzeni kilku minutowymi poszukiwaniami prawa jazdy, machnęli na nie ręką, choć w końcu przypomniałem sobie, że leży w plecaku w bagażniku i zaprezentowałem je władzy do wglądu. Problemem okazało się moje ubezpieczenie, potwierdzone wszak dyskiem i tu policjanci zażądali certyfikatu polisy. Moje tłumaczenie, że to przecież dysk jest dowodem ubezpieczenia, więc umowy ze sobą nie wożę tym razem nie trafiło na podatny grunt i gardziarze zapragnęli zobaczyć mnie i mój certyfikat w ciągu 10 dni na komisariacie.

Uprzejme to zaproszenie, z pełną premedytacją, zignorowałem, wiedząc, z doświadczenia zarówno swojego jak i znajomków, że wizyty tego typu kończą się nic nie rozumiejącym spojrzeniem oficera dyżurnego, mocno niezadowolonego z faktu, że ktoś odrywa go od krzyżówki.

Jak się jednak okazało, ktoś nad sprawą piecze sprawował czego efektem było wezwanie do sądu, na rozprawę, podczas której oskarżony będę o:

- jazdę bez prawa jazdy (!?),
- jazdę bez ważnego ubezpieczenia (!?!?),
- nie przedłożenie ważnego prawa jazdy na komisariacie w terminie 10 dni od wydarzenia,
- nie przedłużenie certyfikatu ubezpieczenia na komisariacie w terminie 10 dni od wydarzenia.

Na finał historii przyjdzie Wam jednak drodzy Czytacze poczekać. Nie chcąc Was nadmiarem tekstu obarczać, podzielę tą notkę na 2 części. Tymczasem wielkie podziękówki, dla każdego kto pamiętał i życzył. Zaznaczę jednak, że najlepszy prezent sprawili mi kopacze Legii, w meczu z Koroną, którego to drugą połowę dane mi było obejrzeć po pracy u kumpli .... z Kielc. Tych samych, którzy nonstopicznie kpią z mych klubowych sympatii. Tych samych, którzy już na kilka dni przed spotkaniem odgrażali się jak to Korona pojedzie Legiunie. Dzięki wielkie panowie piłkarze. Miny kumpli po ostatnim gwizdku i piwo wygrane w zakładzie o końcowy rezultat - bezcenne.

6 komentarzy:

  1. Troszkę nieroztropnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam sie z przedmowca. Tylko dziwie sie, ze swoja wlasna niefrasobliwosc obarczasz Irlandczykow, ba, delikatnie rzecz ujmujac, jedziesz po nich jak po lysej kobyle...W tym wypadku, smiem twierdzic, ze sam jestes sobie winnym. A pogardliwe odnoszenie sie do innych niczego tu nie zmieni...Zaskoczyles mnie nieco.

    OdpowiedzUsuń
  3. Odnoszę wrażenie, że nie przeczytałeś drugiej części notki specjalnie uważnie. Nie jadę po Irysach dlatego, że ściągnęli mnie do sądu. Jadę po nich, bo przeinaczyli fakty np. oskarżając mnie o jazdę bez prawa jazdy po uprzednim spisaniu moich danych na jego podstawie. Jadę po nich, bo dostałem wezwanie na rozprawę, w której planie nie było mojej sprawy.Z tą jazdą jak po łysej kobyle też mam wrażenie histeryzujesz. Pogardliwie o Irysach wyraziłem się jedynie w pierwszym akapicie, zaraz z resztą wypowiadając się o nich w miarę ciepło.Moja wina polega na tym, że nie dostarczyłem odpowiednich dokumentów na komisariat i w żadnym fragmencie notki nie staram się obarczyć nią Iroli.Zaskoczyłeś mnie nieco.

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Cynicznie wygiete usta majacy8 maja 2007 19:18

    I tak lubie Twoj styl. Tylko uwazam, ze wystarczylo przeciez pojsc na ten komisariat i nie byloby sprawy w ogole. A co do sadu - rzeczywiscie ciekawe podejscie ma irlandzki wymiar sprawiedliwosci :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Święta prawda. Tyle, że już na komisariacie swego czasu byłem. Okazywać lampki rowerowe. Uprzejmy Pan Oficer Dyżurny ni w ząb nie wiedział co tu robię, kazał być następnym razem ostrożniejszym i wrócił do rozwiązywania krzyżówki. Podobnie potraktowano kumpla, który przykazane miał stawić się na komendzie z dowodem opłaconego podatku. Dlatego też słynne już wezwanie postanowiłem zignorować. Niesłusznie jak się potem okazało, ale ....

    OdpowiedzUsuń