wtorek, 6 lutego 2007

Spowiedź nałogowca

Mam na imię Michał i jestem kinomaniakiem.

Pierwsze tygodnie w Irlandii były dla mojego nałogu nie lada wyzwaniem. Niezbędnego sprzętu w domu niet, a wobec nie ciekawego bilansu aktywów wizyta w kinie zajmowała dalekie miejsce na liście wydatków pomiędzy miękkim papierem toaletowym, a surówką. Sytuacja robiła się nieciekawa, pojawiły się dreszcze, skłonność do jąkania i kilka innych objawów, które ze względu na ich wstydliwą naturę pozwolę sobie pominąć milczeniem. W akcie desperacji urządziliśmy sobie, w dającej wówczas Anieśce zatrudnienie kafejce internetowej, projekcje Aleksandra. Do tej pory zachodzę w głowę za jakież dramatyczne przejścia z dzieciństwa, chcieli ludzie za ten film odpowiedzialni Bogu ducha winnych widzów ukarać.
Wreszcie w mieszkaniu pojawiło się DVD, a właściwie my pojawiliśmy się w mieszkaniu w ten wysoce zaawansowany technicznie sprzęt wyposażonym. Niewiele później dołączył do nas laptop w towarzystwie szpuli filmów i bilet do kina spadł w rankingu poniżej surówki, nowych skarpetek i dezodorantu.
Koniec końców trafiliśmy jednak do Cill Dara Cinema, o czym nie omieszkałem na blogu wspomnieć. I choć nie wyszliśmy zachwyceni, to naszą przygodę z lokalnym kinem raz na jakiś czas odświeżaliśmy, jednocześnie bacznym okiem obserwując postępy w budowie multipleksu z prawdziwego zdarzenia nieopodal anieśkowego miejsca pracy. A budowa ta dobiegła końca jeszcze przedświętami. Tylko chronicznym brakiem czasu potrafię wyjaśnić, dlaczego na pierwszy seans wybraliśmy się raptem kilka dni temu.
Pierwsze wrażenie było jak najbardziej pozytywne: 5 sal, surround, kolejne rzędy tak w pionie rozmieszczone, że choćby gwiazdor NBA się na sali pojawił widoku by nie przysłaniał. Wszystko pięknie dopóki reklamy nie dobiegły końca, a rozpoczął się koszmar. Najpierw obsługa nie uznała za stosowne wyłączyć na czas projekcji świateł. Trwało to kwadrans, po którego upływie Komisja Interwencyjna złożona z najmniej cierpliwego na sali Irysa postanowiła działać. Chwilę później światło przygasło, ale mnie wciąż nie opuszczało wrażenie, że w dalszym ciągu coś jest nie tak. Odpowiedź uderzyła mnie z byka niczym Zidane: obraz nie trzymał proporcji, był rozciągnięty w pionie. W konsekwencji:

-po pierwsze primo: nie mieścił się na ekranie, wobec czego mieliśmy raz po raz do czynienia z dialogami pomiędzy dwoma korpusami pozbawionymi głów,
- po drugie primo: postacie, gdy już się na ekranie mieściły, wyglądały jakby przez ćwierćwiecze wisiały z 30-to kilowym kamieniem przywiązanym do stóp.

Mała próbka kadru w wersji kina Storm w Naas poniżej:
       
Mój absolutny brak asertywności i bezkonfliktowa natura przetrwały 45 minut. Po upływie tego czasu, dopingowane przez Anieśkę wysłały ciało na poszukiwanie nieświadomego zagrożenia członka obsługi. Po chwili najwolniej uciekającą Miłą Panią W Pasiastej Koszuli zaciągnąłem przed ekran i wskazałem paluchem obiekt mojej irytacji. Najsłabsza sztuka w stadzie, wciąż nie mogąc odżałować, że nie schowała się za maszyną do popcornu, popatrzyła, pokiwała głową i obiecała zrobić co w jej mocy. Wiela tego nie było, bo wychudzone, czasem bezgłowe dryblasy panowały niepodzielnie na ekranie do samiutkich napisów końcowych.

Coś mi mówi, że prędko do tego kina ponownie nie zawitam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz