poniedziałek, 22 maja 2006

Gówno zawsze wypływa na wierzch...

... jak mawiają ludzie towarzysko obyci raczej średnio, ale niczym korona mistrzowska do Legii (do tematu jeszcze wrócimy) pasuje to powiedzenie do Iwony, naszej współmieszkaczki, której temat dziarsko dryfuje po wodach wszelkich konwersacji niezależnie od miejsca, osób i okoliczności. Jako, że w kręgach irlandzkich powiedziane o niej zostało praktycznie wszystko i to wielokrotnie, na blogu poświęcę jej jedynie nikłą wzmiankę, choć bez wątpienia byłaby wdzięcznym tematem solidnej pracy naukowej za zakresu zaburzeń psychicznych, nieracjonalnych zachowań i ogólnie rzecz ujmując peryferii normalności. I choć zdołała wzmiankowana Iwonka podczas szczególnie starannie przeprowadzonego procesu rekrutacyjnego zataić swoją niepoczytalność, to nie takie rzeczy dawaliśmy radę odkręcić i na mocy wystosowanego przez będącą na skraju wyczerpania nerwowego Anieśkę nakazu eksmisji, z dniem 20 maja nasza psychopatyczna współmieszkaczka odchodzi, a wraz z nią jej mąż oraz widmo pożarów, powodzi, brudu, syfu, malarii, nerwicy, bezsenności, otwartej wojny z sąsiadami i gigantycznych rachunków za energie elektryczną. Ja przepraszam za niejasności i niedopowiedzenia, ale wciąż pozostaje pod wpływem dopiero co jednym tchem pochłoniętego Kodu Leonarda da Vinci, jak również wyniszczającego psychicznie dzielenia dachu z psychopatką.
Wielkanocna nadwaga już zapewne przeszła do historii, pozwolę sobie jednak wrócić do tych zamierzchłych czasów, gdyż wtedy to właśnie los przewrotny obdarował mnie i Anieśkę dwoma... wspólnymi ... dniami wolnymi od pracy. Obojętnie obok takiego prezentu przejść nie mogliśmy i odłożywszy na bok tradycję malowania i święcenia jajek, w Wielki Piątek, zaraz po Anieśki pracy wpakowaliśmy tyłki do autobusu i przyjęliśmy azymut na zachodnie wybrzeże. Do Galway konkretnie. Około północy dotarliśmy do w ostatniej chwili zarezerwowanego hotelu, a tam już każde z nas udało się na z góry upatrzone pozycje – Anieśka do łóżka, ja do hotelowej knajpy ;). Rano pokrzepieni full irish breakfast wyruszyliśmy na poszukiwania centrum informacji turystycznej, skąd każdego dnia o 10:00 odchodzi autobus wycieczkowy na słynne irlandzkie klify zahaczając po drodze o inne oferowane przez ten region Irlandii atrakcje. A region ten zaznaczyć trzeba niecodziennej jest urody. Z reszta co ja będę dużo mówił, niech zdjęcia będące naprawdę ułamkową dokumentacją uroku Irlandii zachodniej powiedzą same za siebie.
 
 
 
 
    
 
 
Murki jak na ostatnim zdjęciu tną na prostokąty połacie terenu zachodniej Irlandii. Według zapewnień przewodnika stoją tu od setek, a niektóre od tysięcy lat i oddzielały kiedyś gospodarstwa tutejszych ludów. Co ciekawe poszczególne kamienie nie są łączone absolutnie żadną zaprawą. To nic innego jak sterta mniejszych i większych kamieni. Nie muszę chyba mówić, że w Polsce nawet Bogu ducha winny bałwan nie postoi długo i to bynajmniej nie z powodu odwilży.
Tak więc pierwsza w moim krótkim, acz barwnym życiu Wielkanoc z dala od rodziny mimo, że spędzana daleko od wymogów tradycji złotymi zgłoskami w moim pamiętniku zapisana zostanie ;).
Sporo się ostatnimi czasy na forum bloga dostało Irysom (hehe haha „ostatnimi czasy”, ale mi się powiedziało, od dobrego miesiąca się na blogu nie ujawniam, ale to ma ścisły związek z moją najnowszą teorią (Iwonko co Ty na to???), że czas w Irlandii płynie siakoś inaczej). I choć całkowicie zasłużenie, bo głupotę trzeba tępić, nie można przy tym temacie niestety oszczędzić również Polaków. Zaprawdę powiadam Wam nigdzie nie najadłem się tyle wstydu za swoich rodaków co na Zielonej Wyspie. I nie tylko dlatego, że ślepe założenie, że chamsko i prostacko zachowujący się typek w sklepie/autobusie/na ulicy/itp. to Polak jest w 98% procentach bezbłędne. Okazuje się drodzy rodacy, że choć mamy tu reputacje naprawdę solidnych pracowników, to inteligencją niestety nie grzeszymy. Przykłady!? Proszę uprzejmie.
Dopiero co wspomniana objazdowa wycieczka po zachodnim wybrzeżu Irlandii byłą mocno jak to taka jedna ;) mawia multi-kulti. Po jednym przedstawicielu z każdego kraju od Argentyny, przez Japonie po oczywista Polaków. W ilości, oprócz nas, kwadratowej (tu mały konkurs bez nagród – co autor miał na myśli?). No więc jednym z etapów wycieczki było zwiedzanie irlandzkiej jaskini. Stoimy sobie oto w nawet niespecjalnym podziemnym korytarzyku, nie robiącym większego wrażenia niż zaniedbana piwnica, przewodnik coś bajdurzy, że gdyby wyłączyć sztuczne oświetlenie znajdziemy się w miejscu, gdzie nie dociera absolutnie żadne źródło światła, co po ok. 10 minutach zaowocowałoby halucynacjami (wielkie mi rzeczy, w mojej piwnicy są słoiki, których zawartość wywołałaby nie gorszy efekt). Przez wdzięczną publiczność przebiega pomruk lekceważenia, na co przewodnik z miną psychopaty: to może ja pokaże. Zanim przeszedł od słów do czynów poprosił, co zrozumiałe, o wyłączenie wszelkich źródeł światła (aparaty cyfrowe, kamery, telefony). Yoshi z błagalną miną spojrzał na przewodnika, ale ten był nieugięty. Światłą zgasły, a naszym oczom ukazały się ... dwa ... przecudnej urody ... wyświetlacze aparatów cyfrowych. Niezmordowany przewodnik ponowił swój apel o wyłączenia wszelkich źródeł światła, a na widok wciąż radośnie machających włączonymi aparatami Polaków poparł go wskazaniem adresatów latarką. Na nic się to zdało, gdyż amatorzy zdjęć w ciemności zaczęli nagle zagorzale studiować przestrzeń za swoimi plecami. Na pomoc rodakom postanowił przyjść Wasz ulubiony autor i mimo że podczas zamawiania biletów angielszczyzną władali oni w miarę swobodną, apel przetranslatował im dużymi literami na język ojczysty. Wciąż bez efektu. I gdy już wydawało się, że już nawet przewodnik uznał, że efekt nie jest wart zachodu wyświetlacze znikły pod okryciami wierzchnimi naszych drogich ziomali. Ciemność, która zaległa wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom naprawdę robiła wrażenie. Najpierw organizm reagował pewnym zaskoczeniem, że mimo upływu czasu wzrok nie przyzwyczaja się do ciemności, nie zaczyna powoli rozróżniać kształtów. Następnie nadchodziła narastająca wątpliwość co do własnej orientacji w przestrzeni, wypierająca ostatnie wspomnienia co do wyglądu i kształtu otoczenia i gdy już panika szykowała się do wielkiego wejścia ... rozbłysły na nowo światła. Fajocha.
Nie robi wrażenia !? No to czas na przykład nieco jaskrawszy, mój ulubiony, bo zabawny. Rzecz dzieje się w magazynie Aldiego. Słowem wstępu, wszelkie produkty, które do magazynu trafiają składowane są na ponumerowanych liniach. W przypadku owoców i warzyw jest to 37 linii ponumerowanych w miarę logicznie od 1 do 37. Rozpiska, która linia przyporządkowana jest konkretnemu produktowi stworzona jest, rzecz mam nadzieje nie budząca zdziwienia, w języku angielskim, co stwarza problemy ludziom z językiem tym nie zaznajomionych, co jest oczywiste i z czego nie śmiem Boże broń szydzić. Więc jak wspomniałem rzecz dzieje się w magazynie Aldiego. Wpada polski kierowca, któremu rozłożenie warzyw przetłumaczyłem pomijając produkty tak oczywiste jak na ten przykład melon, który jest słowem tak międzynarodowym jak hamburger. Nie zdołałem go jednak w ten sposób uchronić od problemów, gdyż przyjeżdża do mnie po chwili pytając, na którą linię wędruję pomidory. Zgodnie z moją najlepszą wiedzą odpowiadam: na ostatnią. Kierowca obdarzył mnie spojrzeniem cielęcych oczu i pyta ‘co masz na myśli?’. Wspomnienia odżyły, bo pytanie w podobnym guście zwykła zadawać pani Ajdys (kto zna ten wie). ‘Na ostatnią’ odpowiadam ‘linii jest 37 więc na 37mą’. Po minutach góra trzech kierowca podchodzi ponownie ‘Ty’ pyta ‘a kiwi?’. Bijąc się w pierś, że nie przetłumaczyłem angielskiego słowa ‘kiwi’ na polskie ‘kiwi’ mówię: na 36. ‘Ta jest już zajęta’ odpowiada zniecierpliwiony kierowca ‘pomidory tam postawiłem’. Nie koniec na tym. Kolejne minuty mijają i kierowca zjawia się u mnie ponownie. Wskazuje na sfatygowane skrzynki na palecie ‘Ty, a te duże żółte to co?’. ‘Melony synu’ odpowiadam. ‘No masz, to do Irlandii aż musiałem jechać żeby melony zobaczyć. A te małe zielone to ty jak nazywasz?’ pyta wskazując na drugą paletę. Moja kolej na robienie cielęcych oczek przyszła (przysięgam na piękne oczy mojej Matki, że opisywana sytuacja zaistniała naprawdę). ’...’ odparłem ‘jabłka !!??!!??’.
 A teraz wszyscy powstać proszę, bo szeregi nasze opuścił znakomity kolega. Grzesiu z Krakowa, słynny picker z Aldiego postanowił przenieść się do działu gdzie pracuje się lżej, a zarabia więcej (cholera, że ja nie wpadłem na to pierwszy ;)). Odejście swe poprzedził tygodniowym pobytem w Polsce, skąd przywiózł mi (sam fakt, że Centuś przywiózł mi coś czego nie znalazł ;) zasługuje na uwagę) naszywkę Legii zakupioną w samym centrum miasta Kraka – sukiennicach w zestawie z szalikiem Wisły i Cracovii (te ze względów zrozumiałych zatrzymał rzecz jasna dla siebie). Ponoć ekspedientka pytała czy oba szaliki włożyć może do jednej torebki, a naszywka sprowadziła ją wręcz do parteru. Tak więc żegnamy kolegę, a żal nasz tym większy, że jako jedyny w naszym zacnym gronie posiadacz samochodu skazał nas tym samym na dojazdy i powroty do domu za pośrednictwem transportu jednośladowego, nie rzadko w deszczu. Co prowadzi nas do kolejnej zabawnej historii.
Historia mojego starego roweiro niejednym zapadła mam nadzieję w pamięć. Niechybnie w pamięć zapadła oficerom tutejszej policji, którzy na nasz widok nigdy nie reagowali inaczej jak haltowaniem. I choć wielokrotnie harley mój, a konkretnie hamulce nie podzielały mojej chęci zastosowania się do poleceń miejscowej władzy nigdy nasze spotkanie nie kończyły się gorzej niż pogrożeniem palcem. Tym większa była moja radość, gdy na nowym rowerze dla policji stałem się wręcz niewidzialny. Do czasu. Jeden z pierwszych powrotów z pracy po odejściu Grzesia miał finał znacznie odbiegający od moich dotychczasowych doświadczeń. Początek miał przebieg, do którego zdążyłem się przyzwyczaić. Koniec jednak znacznie różnił się od standardowego: your english is quite good, be more carefull. Haltowanie prawda, gdzie masz tylne światło, gdzie masz przednie światło, odblaski nie wystarczą, gdzie masz kamizelkę odblaskową, to co robicie jest niebezpieczne... gdy nagle przebieg wydarzeń ze znanych mi dobrze torów wybił jeden z pieszych kolegów tekstem (po polsku na całe szczęście): chcecie żebym mu wp....ił? Uwaga ta wzbudziła wybuch wesołości, którego jakoś nie podzielił oficer policji. Zamiast tego wyraził szczere zainteresowanie, czy w sądzie będzie mi równie wesoło. Bogu dzięki konsekwencją nie grzeszył i miast wyjątkowo nie będącej mi na rękę wizyty w sądzie skończyło się na wizycie na komisariacie, gdzie następnego dnia zademonstrować miałem rower uzbrojony w przednie i tylne oświetlenie.
Jako, że post ten powstawał na raty, po kilka zdań dziennie, okazało się, że pierwszy akapit wymaga niejakiej aktualizacji. Otóż nasi psychicznie zwichrowani współmieszkacze nie doczekali 20 maja. W efekcie nieustannego i konsekwentnego nie stosowania się do warunków dzielenia z nami kwadratu zostali wyeksmitowani w trybie natychmiastowym. I choć od wręczenia nakazu eksmisji do momentu, gdy pierwsze bagaże zaczęły znikać z mieszkania minęło nieco ponad 24 godziny, okres ten niechybnie skrócił moje życie o dobre 10 lat. Ponad doba w oparach absurdu, w atmosferze próśb, gróźb i odwracania kota ogonem bez wpływu na psychikę pozostać nie może. I nie pozostałby, gdyby nie niezawodni w takich sytuacjach koledzy z pracy, którzy mają swój sposób na powrót do psychicznej równowagi. Do tego odejście psycholi zeszło się z przyjściem technika od Internetu, co sprawiło, że wydarzenia ostatniej doby ustąpiły miejsca sieciowemu szaleństwu. Dzięki temu posty (choć krótsze) powinny pojawiać się na blogu częściej. Może. A może nie.
A na koniec krótko, acz zajebiście pozwolę sobie zakrzyknąć:  KTOO JEEST MISTRZEMM ???

2 komentarze:

  1. No gratuluje pozbycia się uciążliwych współmieszkaczy i ciesze się razem z wami z łącza internetowego, które w domu waszym mam nadzieje juz ostro śmiga, a owocem tego niech będą częstsze wpisy.Co do współokatorstwa podam własne doświadczenie z nadwyraz upierdliwym rodakiem, który opuszczając nasze mile gniazdko nie omieszkał zabrac ze sobą żarówki za 50 centów zakupionej miesiąc wcześniej przez jego osobę po upomnieniach że gdy żarówka ci się w pokoju spali to kupujesz nową -nie wykręcasz tę z nad schodów...Pozdrwiam

    OdpowiedzUsuń
  2. To wiesz co czuje. Niektóre rzeczy wydają się tak oczywiste, że nie trzeba o nich mówić, jednak zawsze znajdzie się kołek, który Cię zaskoczy. Ja też musiałem moim byłym współmieszkaczom tlumaczyć, że jeżeli po ich wyjściu z domu, po pobieżnej lustracji podłogi w kuchni jestem w stanie dokładnie stwierdzić co jedli na śniadanie to coś tu chyba nie halo. A internet jest, śmigać może zawrotnie nie śmiga, ale wg wszelkich prognoz zaowocować ma częstszymi postami. "Może. A może nie". Pzdr

    OdpowiedzUsuń