Anieśka się puściła. W Himalaje się puściła. Z rumieńcem na twarzy wpadła jakiś czas temu do domu, krzycząc od progu, że Jerry - co z nim Kilimandżaro zdobywaliśmy - ma dwa wolne miejsca w składzie ekspedycji do bazy pod Mount Everest i gdzie jest nasza duffelka North Face`a, bo ona już zaczyna nas pakować.
Uroczy się mi ten anieśkowy entuzjazm zdał, więc z ciężkim sumieniem oraz niekłamanym żalem musiałem dziewczęciu przypomnieć, że nie każdy dysponuje nielimitowanych urlopem, a z tygodniem co mi się na ten rok ostał, to ja będę musiał zawracać po dotarciu do pierwszego wodopoju.
Anieśka zamarła nad torbą do połowy już wypełnioną ciepłą bielizną.
- A obrazisz się, jak pojadę sama? - zagadnęła nieśmiało.
Zazdrość mnie zżerała, jak nijakość polską piłkę ligową, ale postanowiłem się nie obrazić.
Ludzie podobnież na tyle skupiają się na tym, gdzie chcieliby być, że zupełnie nie korzystają z tego, gdzie są. Tak twierdzi Arthur, android polewający drinki w luksusowej knajpie na pokładzie międzygalaktycznego statku kosmicznego (długa historia). Odstawiwszy więc Anieśkę i 20 kg zaawansowanego sprzętu wysokogórskiego na lotnisko, powziąłem żelazne postanowienie nie skupiać się na tym, że aktualnie nie ma mnie w Himalajach, a na tym, że jest tam Anieśka, a co za tym idzie, nie ma jej w domu. Bo Anieśka to blask mojego życia, słońce mego istnienia, najjaśniejsza gwiazda na firmamencie mojego bytu, klejnot koronny mojej egzystencji. Klejnoty trzeba jednak raz na czas zdjąć, żeby - nie wiem - na dno na pływalni nie pójść.
Równo z trzaśnięciem drzwi frontowych napełniłem więc wnętrze domu ostrymi gitarowymi riffami z albumu "Feed the Machine" i równie ostrym zapachem Kurczaka Bhuna z pobliskiej hinduskiej knajpki. Mój Klejnot prędzej na lobotomię bym namówił, niż któreś z powyższych.
Rankiem z premedytacją zerwałem się z pościeli dwadzieścia minut wcześniej, by funkcje życiowe przywrócić pod gorącym prysznicem, bez obaw, że huk wodospadu zbudzi śpiącą królewnę.
A po pracy, gwiżdżąc bohatersko na Czerwony Alert i wyjącą Ophelie, pomknąłem do Naas w celach towarzyskich.
Spotkania z Kostkiem zwykle przebiegają wedle tego samego schematu. Wymiana uprzejmości oraz aktualności, głębokie dyskusje na tematy ważkie, szybkie podsumowanie tego, co się w górach dzieje i mniej więcej wtedy zaskakuje krążący w żyłach jak sęp łiskaczyk, a my zaczynamy tak pielesić, że szkliwo schodzi od samego słuchania. Nie dziwię się, że Anieśka średnio się pali, by spędzać wieczory w naszym towarzystwie.
Tym razem nie było inaczej, a na Południe wróciłem struty i z zamiarem ocenienia strat spowodowanych huraganem kolejnego dnia, powędrowałem prosto na pięterko zagrzebać się we flanelowej pościeli.
Odchorowawszy jedną towarzyską wizytę, bez zwłoki przystąpiłem do planowania kolejnej. U nas na wiosce obowiązuje taka tradycja, że ilekroć któryś z kolegów zostaje sam w domu, wołamy na niego Kevin. I jako Kevin zobowiązany jest wyprawić noc pokerową.
Tradycji się sprzeciwić bym nie ośmielił, toteż noc pokerową wyprawiłem, co się zakończyło dla mnie wielką frustracją oraz poważnymi stratami finansowymi, kto by się bowiem spodziewał, że w ostatnim rozdaniu wieczoru z trójką ósemek na królu polegnę przeciwko trójce ósemek na asie.
Tymczasem gdy ja zajadam się kuchnią hinduską przy stalowych rytmach "Must Be Nice", spędzając życie na hazardzie i pijaństwie, Anieśka równiutko w 28. rocznicę śmierci Jerzego Kukuczki zapaliła kadzidełko pod poświęconym jego pamięci czortenem u stóp Lhotse, gdzie wybitny himalaista stracił życie.
Nutt mawiał, że żyć należy tak, by zwiększać swoją wartość. Gdyby nie był postacią fikcyjną, kręciłby teraz z dezaprobatą głową.
Albo szedł z Anieśką w Himalaje...
Co w kręceniu głową w zasadzie nie przeszkadza...
O, bywasz w Naas? To wpadnij kiedyś na herbatę, jak bloger do blogera :) Newbridge jest rzut beretem.
OdpowiedzUsuńTo jest nawet do zorganizowania. Acz dziwnie napisałeś słowo "kawa".
OdpowiedzUsuńTak mi się przypomniało, jak czytałem Twoją historię o bibliotece... Też tam trafiłem 12 lat temu, gdy się osiedliłem w Naas. Szukałem wówczas trzeciego tomu Trylogii Arturiańskiej Bernarda Cornwella. W Polsce nie do dostania - nakład się wyczerpał, wydawnictwo upadło, no kaplica... Nie skłamię jeśli napiszę, że dwa lata go szukałem. W międzyczasie zapomniałem o czym dwa pierwsze tomy były.
I w tej właśnie bibliotece, za 1,5 euro nabyłem stare, mocno zużyte wydanie. To był znak, że w Irlandii czeka na nas coś dobrego...
Ból braku nielimitowanego urlopu dopada mnie średnio kilka razy na kwartał. Szkoda, że nie sprzedają na to maści. Byłabym stałą klientką apteki.
OdpowiedzUsuńPodobają mi się filozoficzne wywody androida Arthura. Historia aż się prosi o wysłuchanie. Do tell!
Hazard, pijaństwo... W tym zestawieniu to jeszcze tylko dziwek brakuje ;) [no chyba, że je taktownie pominąłeś]. To może Anieśka niech już wraca i ukróci te bezeceństwa ;)
Co do słomianego wdowieństwa, to sparafrazuję słowa przytoczonej przez Ciebie piosenki: Oh, it must be nice to spend some time alone! Ja osobiście lubię i sobie chwalę. Połówek właśnie się bawi na "launch party" z kolegami i koleżankami (!), a mnie jakoś z tego powodu nie jest ani trochę przykro, wszak nie ma ludzi niezastąpionych - tej nocy zastąpię go termoforem, który ma nawet nad Połówkiem tę przewagę, że zajmuje mniej miejsca, nie chrapie i nie kradnie kołdry :)
A Ty kolego, skoro już powiedziałeś A, to może byś powiedział także B? To jak z tym "Feed The Machine"? Podoba się? Albo inaczej: co najbardziej się podoba?
Przekonany jestem, że są rzeczy, których termofor nie potrafi, a z którymi Połówek radzi sobie bez kłopotu :). Chyba, że masz jakąś wersję mega de lux za zyliard ojro.
OdpowiedzUsuńDziwek nie było. Nie żebym gardził, praca jak każda inna, cała jednak idea trybu Słomiany Wdowiec polega na tym, żeby od płci pięknej nieco odzipnąć i zająć się tym, co robią faceci, gdy w pobliżu nie ma kobiet... nie jestem przekonany, czy dobrze do zabrzmiało.
Tajemnicy Arthura tak łatwo nie zdradzę. Poszukaj, pokombinuj, nagrody przewidziane... :) Z Feed The Machine sekretu jednak robić nie będę. Podoba się, bardzo się podoba. Żeby jednak brzmienie właściwie docenić, trzeba dobrego sprzętu. Takiego jaki stoi u mnie na regale, otoczonym jednak jestem ludźmi, co to albo w ścianę tłuką, albo każą repertuar zmienić. O do tego jest właśnie tryb Słomianego Wdowca...
Podobno jak ktoś nie ma szczęścia w kartach...
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, wyjątkowy niefart: sześć ósemek w talii to naprawdę rzadkość... ;-)
Ja bardzo lubię weekendy bez K. (oby nie za częste) - jeśli nie ma go na noc to zazwyczaj urządzam polską imprezkę :) a w dzień mam czas na bloga, kawki itd. :) Pięknie powiedziane z tymi klejnotami, haha!
OdpowiedzUsuńNie takie rzeczy nasz kwintet pokerowy widział. Poprzednim razem we flopie pojawił się joker....
OdpowiedzUsuńA dzięki, dzięki. Jak widać termin "wolna chata" nie staje się emocjonalnie obojetny nawet po wyprowadzce od rodziców.. :)
OdpowiedzUsuń