Z lewej nogi ten wyjazd rozpoczęliśmy. Po okrągłych 24 godzinach w podróży zasiedliśmy przed bramką nr 33 na lotnisku w Hong Kongu, z niepokojem obserwując tablicę odlotów, która już zapowiadała 45-minutowe opóźnienie rejsu do Manili. Z każdą minutą zwłoki coraz realniesza stawała się ponura wizja, że na kolejną przesiadkę już nie zdążymy.
Ostatecznie z "Pachnącego Portu" wydostaliśmy się dwie godziny później, niż śmy się z linią Cathay Pacific umawiali, a bagażem o wagę w Manili grzmotnęliśmy w momencie, gdy stewardessy na pokładzie naszego niedoszłego aeroplanu przeprowadzały szkolenie z zakresu ewakuacji w razie wodowania.
Pan w tym ich kiosku skłonny był nawet przebukować nam bilet na kolejny dzień za równowartość różnicy w cenie, wciąż jednak była to kwota, z którą ciężko było nam się rozstać, więc skierowaliśmy kroki w stronę biura Cathay Pacific, które obiecywało się nami zająć w razie, gdyby ich opóźnienie odbiło nam się czkawką.
Dwie drobne azjatki w czerwonych kubraczkach wysłuchały naszej sprawy i skompletowawszy stosowną dokumentację udały się na naradę na zaplecze, skąd wnet powróciły z wymiętą serwetką, na której nabazgrały kwotę, w połowie pokrywającą nasze zobowiązania wobec Air Asia. Na takie warunki gotowi byliśmy przystać, niestety w międzyczasie nasz niedoszły samolot oderwał się od pasa startowego, a tym samym pod opcje przebukowania przestaliśmy się kwalifikować i pod względem finansowym wróciliśmy do punktu wyjścia.
Chcąc nie chcąc noc spędziliśmy w przechowalni pasażerów na manilskim lotnisku. Nauczeni przykrym doświadczeniem kolejnego dnia zerwaliśmy się skoro świt i na trzy godziny przed odlotem stawiliśmy się w skrzydle lotniska, skąd autobus zabrać nas miał na stosowny terminal. I znów się nerwy zaczęły, bo dyliżans załapał godzinę (słownie: GODZINĘ) opóźnienia i kolejny raz ciepło nam się w gaciach zrobiło, bynajmniej nie ze względu na filipińskie tropiki.
Na strachu się szczęśliwie skończyło i już kilka godzin później sączyliśmy pierwsze kolorowe drinki z obowiązkową parasolką w oazie wśród palm.
Tyle tytułem wstępu...
Znów opisujesz jakieś niestworzone, kolorowe historie!
OdpowiedzUsuńJestem pewien że robisz to specjalnie!
:-/
Cóż zrobię? Prawda nigdy nie dorówna fikcji. Prawdą nikogo na blogaska nie zwabię ;)
OdpowiedzUsuń